Выбрать главу

— Młynarze czy ki diabeł?

Drugi knecht wzruszył ramionami. Geralt zobaczył, że Jaskier nie odrywa oczu od tarcz. Sam też już dawno zauważył, że na tarczach były lilie. Godła królestwa Temerii. Takie same znaki nosili inni strzelcy konni, od których roiło się w pobliżu. Większość zajęta była łapaniem koni i obdzieraniem zwłok. W większości noszących czarne nilfgaardzkie płaszcze.

Obozowisko nadal było dymiącą ruiną po szturmie, ale już pojawili się chłopi, którzy ocaleli i nie uciekli za daleko. Strzelcy konni z temerskimi liliami spędzali ich do kupy, pokrzykiwali.

Milvy, Zoltana, Percivala i Regisa nigdzie nie było widać.

Tuż obok siedział bohater niedawnego procesu o czary, czarny kocur, beznamiętnie patrząc na Geralta zielonozłotymi oczami. Wiedźmin zdziwił się nieco, zwykle koty nie znosiły jego bliskości. Na zastanawianie się nad niecodziennym zjawiskiem nie miał czasu, bo jeden z knechtów szturchnął go drzewcem oszczepu.

— Wstawać, obaj! Hola, ten siwy ma miecz!

— Rzuć broń! - krzyknął drugi, przywołując pozostałych. - Miecz na ziemię, ale już, bo głewią przebodę.

Geralt usłuchał. W głowie mu dzwoniło.

— Wy co za jedni?

— Podróżni — powiedział Jaskier.

— Jużci — parsknął żołdak. - Podróżujecie do dom? Zbieżawszy spod znaku i zrzuciwszy barwy? Dużo w tym obozie takich podróżnych, co się Nilfgaardu przelękli, co im wojskowy chlebek nie smakował! Niektórzy starzy nasi znajomi. Z naszej chorągwi!

— Tych podróżnych tera inna podróż czeka — zarechotał drugi. - Krótka! Do góry, na gałąź!

— Nie jesteśmy dezerterami! — wrzasnął poeta.

— Pokaże się, kim jesteście. Szarży zdacie sprawę.

Zza pierścienia strzelców konnych wyłonił się oddział lekkiej jazdy prowadzony przez kilku ciężkozbrojnych z pysznymi pióropuszami na hełmach.

Jaskier przyjrzał się rycerzom, otrzepał z mąki i doprowadził do porządku przyodziewę, po czym popluł na dłoń i przyczesał zmierzwione włosy.

— Ty, Geralt, milcz — uprzedził. - Ja będę paktował. A fe temerskie rycerstwo. Rozbili Nilfgaardczyków. Nic nie zrobią. Już ja wiem, jak się z pasowanymi rozmawiać. Trzeba im pokazać, że nie z pospólstwem, lecz z równymi sobie mają sprawę.

— Jaskier, zmiłuj się…

— Nie turbuj się, wszystko będzie dobrze. Zęby zjadłem na rozmowach z rycerstwem i szlachtą, połowa Temerii mnie zna. Hej, z drogi, pachołki, nastąpcie się! Mam słowo do waszych panów!

Knechci popatrzyli z wahaniem, ale unieśli nastawione włócznie, rozstąpili się. Jaskier i Geralt ruszyli w stronę rycerzy. Poeta kroczył dumnie i z wielkopańską miną, mało pasującą do wystrzępionego i utytłanego w mące kabata.

— Stać! - rykną! do niego jeden z pancernych. - Ani kroku! Coście za jedni?

— A komu to niby niam się opowiadać? - Jaskier wziął się pod boki. - I dlaczego? Kim to są urodzeni panowie, by niewinnych podróżnych oprymować?

— Nie tobie pytać, hołyszu! Tobie odpowiadać!

Trubadur przekrzywił głowę, popatrzył na herby na tarczach i tunikach rycerzy.

— Trzy serca czerwone w polu złotym — zauważył. - Z tego wynika, żeście Aubry. W głowie tarczy lambel o trzech zębach, a zatem musicie być pierworodnym synem Anzelma Aubry'ego. Rodzica waszego dobrze znam, panie rycerzu. A wy, panie krzykliwy, co tam na srebrnej tarczy nosicie? Między gryfimi głowami słup czarny? Herb rodu Papebrocków, jeśli się nie mylę, a ja w takich sprawach rzadko się mylę. Słup, jak powiadają, odzwierciedla właściwy członkom tego rodu pomyślunek.

— Przestań, do licha — jęknął Geralt.

— Jestem słynny poeta — Jaskier! — nadął się bard, nie zwracając na niego uwagi. - Pewnikiem słyszeliście? Prowadźcie tedy do waszego dowódcy, do seniora, bo z równymi sobie przywykłem rozmawiać!

Pancerni nie zareagowali, ale wyraz ich twarzy stawał się coraz bardziej niesympatyczny, a żelazne rękawice coraz mocniej zaciskały się na ozdobnych tręzlach. Jaskier najwyraźniej tego nie dostrzegał.

— No, cóż to z wami? — zapytał wyniośle. - Czego się tak gapicie, rycerzu? Tak, do was mówię, panie słupie czarny! Czemu miny robicie? Ktoś wam powiedział, że jeśli zmrużycie oczy i wysuniecie w przód dolną szczękę, będziecie wyglądać po męsku, mężnie, dostojnie i groźnie? Nabrał was ten ktoś. Wyglądacie na kogoś, kto od tygodnia nie miał szczęścia porządnie się wysrać!

— Brać ich! — wrzasnął do knechtów pierworodny syn Anzelma Aubryego, nosiciel tarczy z trzema sercami. Słup czarny z rodu Papebrocków dźgnął rumaka ostrogami.

— Brać ich! W łyka hultajów!

Szli za końmi, ciągnieni na powrozach łączących ich skrępowane nadgarstki z łękami siodeł. Szli, a niekiedy biegli, bo jeźdźcy nie żałowali ani wierzchowców, ani jeńców. Jaskier dwukrotnie wywalił się i kilka chwil jechał na brzuchu, wrzeszcząc, aż litość brała. Stawiano go na nogi, mało litościwie ponaglając drzewcem oszczepa. I gnano dalej. Kurz łzawił i oślepiał oczy, dusił i wiercił w nosie. Pragnienie paliło gardła.

Jedno było pocieszające — droga, którą ich gnano, wiodła na południe. Geralt podróżował oto nareszcie we właściwym kierunku, i to wcale szybko. Nie cieszył się jednak. Bo zupełnie inaczej wyobrażał sobie taką podróż.

Na miejsce dotarli w momencie, gdy Jaskier ochrypł od bluźnierstw mieszanych z wołaniem o miłosierdzie, a ból w łokciu i kolanie Geralta stal się istną torturą, na tyle dotkliwą, by Wiedźmin zaczął rozważać podjęcie radykalnych, choćby i rozpaczliwych akcji.

Dotarli do wojskowego obozu, rozmieszczonego dokoła zrujnowanej, na wpół spalonej warowni. Za pierścieniem straży, koniowiązów i dymiących biwakowych ogni ujrzeli ozdobione proporcami namioty rycerstwa, otaczające obszerny i ruchliwy majdan za porozwalaną i osmaloną palisadą. Majdan okazał się kresem ich wymuszonej wędrówki.

Ujrzawszy koryto do pojenia koni, Geralt i Jaskier napięli powrozy. Jeźdźcy nie byli początkowo skłonni puścić ich do wodopoju, ale syn Anzelma Aubry'ego przypomniał sobie widać o rzekomej znajomości Jaskra ze swym rodzicielem i zechciał być łaskawy. Wepchnęli się między konie, napili, obmyli twarze skrępowanymi rękoma. Szarpnięcie postronków wkrótce przywiodło ich rzeczywistości.

— Kogoście mi znowu przywiedli? — spytał wysoki i szczupły rycerz w szmelcowanej, bogato złoconej zbroicy uderzając rytmicznie buzdyganem o ornamentowaną taszkę. - Nie mówcie mi aby, że to kolejni szpiedzy.

— Szpiedzy albo dezerterzy — potwierdził syn Anzelma Aubry'ego. - Pojmaliśmy ich w obozie nad Chotlą, gdyśmy znieśli nilfgaardzki podjazd. To niezawodnie podejrzany element!

Rycerz w pozłacanej zbroi parsknął, potem zaś uważnie przyjrzał się Jaskrowi, a młoda, lecz surowa twarz rozjaśniła mu się nagle.

— Bzdura. Rozwiązać ich.

— Nilfgaardzcy są to szpiegarze! — zaperzył się Słup Czarny z rodu Papebrocków. - Zwłaszcza ten, o, gałgan, wyszczekany jak wiejska sobaka. Poetą się być powiadał, łotrzyk!

— Tedy nie zełgał — uśmiechnął się rycerz w pozłacanym pancerzu. - To bard Jaskier. Znam go. Zdjąć z niego pęta. Z tego drugiego też.

— Pewni jesteście, panie hrabio?

— To był rozkaz, rycerzu Papebrock.

— Nie wiedziałeś, na co mogę ci się przydać, tak? — mruknął Jaskier do Geralta, rozcierając zdrętwiałe od więzów nadgarstki. - To teraz już wiesz. Moja sława mnie wyprzedza, wszędzie mnie znają i poważają.

Geralt nie skomentował, zajęty masowaniem własnych nadgarstków, obolałego łokcia i kolana.

— Baczcie wybaczyć gorliwość tych młodzików — powiedział rycerz tytułowany hrabią. - Wszędzie upatrują nilfgaardzkich szpiegów. Każdy wysłany podjazd przyprowadza kilku takich, którzy wydali się podejrzani. To znaczy takich, którzy czymkolwiek wyróżniali się wśród uchodzącego motłochu. A wy, mości Jaskier, wyróżniacie się wszakże. Skąd wzięliście się nad Chotlą, wśród zbiegów?

— Byłem w drodze z Dillingen do Mariboru — zełgał gładko poeta — gdy wpadliśmy w to piekło, ja i mój… kolega po piórze. Pewnie go znacie. Zwie się… Giraldus.

— Ależ znam, znam, czytałem — pochwalił się rycerz. - Honor dla mnie, panie Giraldus. Jestem Daniel Etcheverty, hrabia Ganamone. Na honor, mistrzu Jaskier, wiele zmieniło się od czasów, gdy śpiewaliście na dworze króla Foltesta.

— Niewątpliwie wiele.

— Kto by pomyślał — spochmumiał hrabia — że do tego dojdzie. Verden zhołdowane Emhytowi, Brugge praktycznie już podbite, Sodden w ogniu… A my cofamy się, bez przerwy cofamy… Przepraszam, chciałem rzec: dokonujemy taktycznego manewru. Nilfgaard dookoła pali i grabi, już prawie do Iny podchodzi, już mało brakuje, by zamknął oblężeniem twierdze Mayeny i Bazwanu, a armia temerska wciąż dokonuje tego manewru…

— Gdy nad Chotlą zobaczyłem lilie na waszych tarczach — rzekł Jaskier — myślałem, że to już ofensywa.

— Kontruderzenie — poprawił — Daniel Etcheverty i rozpoznanie walką. Przekroczyliśmy Inę, starliśmy kilka nilfgaardzkich podjazdów i kilka komand Scoia'tael szerzących pożary. Widzicie, co zostało z prezydium w Temerii, które udało się nam odbić. A forty w Carcano i Wdort spalone do gruntu… Całe południe we krwi, ognie i dymie… Ach, nudzę waszmościow. Dobrze wiecie, co się dzieje w Brugge i Sodden, ze zbiegami stamtąd przyszło przecież wam się tułać. A moje chwaty za szpiegów was wzięły! Jeszcze raz wybaczenia proszę. I zapraszam na obiad. Niektórzy z panów szlachty i oficerów radzi poznać was, panowie poeci.

— Zaszczyt to dla nas prawdziwy, panie hrabio — ukłonił się sztywno Geralt. - Ale czas nagli. Musimy ruszać w drogę.

— Ależ proszę się nie krępować — uśmiechnął się Daniel Etcheverry — Zwykły, skromny żołnierski posiłek. Sarnina, jarząbki, steriety, trufle…

— Odmówić — Jaskier przełknął ślinę i zmierzył wiedźmina wymownym spojrzeniem — wielkim byłoby nietaktem. Chodźmy nie mieszkając, panie hrabio. Czy ta łwjlB| S namiot, ten bogaty, w błękitno-złotych barwach?

— Nie. To namiot głównodowodzącego. Lazur i złoto to barwy jego ojczyzny.

— Jak to? — zdziwił się Jaskier. - Pewien byłem, że te armia Temerii. Że wy tu dowodzicie.