Выбрать главу

— Przestań się łudzić. Jeśli nawet przeżyli, nie pomogą nam.

— Dlaczego?

— Z trzech powodów. Po pierwsze, mają własne kłopoty. Po drugie, leżymy związani w szopie stojącej w centrum obozu kilkutysięcznego korpusu.

— A trzeci powód? Mówiłeś o trzech.

— Po trzecie — odrzekł zmęczonym głosem — limit cudów na ten miesiąc wyczerpało spotkanie baby z Kernów z jej zaginionym mężem.

*****

— Tam — cyrulik wskazał pałające punkciki biwakowych ogni. - Tam jest fort Armeria, aktualnie obóz forpoczty wojsk temerskich skoncentrowanych pod Mayeną.

— Tam wiedźmina i Jaskra więżą? - Milva stanęła w strzemionach. - Ha, tedy kiepsko… Tam hurma zbrojnego luda musi być, a i straże dookoła. Nielekko będzie się tamój przekraść.

— Nie będziecie musieli — odrzekł Regis, zsiadając z Pegaza, Wałach parsknął przeciągle, odwrócił łeb, wyraźnie zdegustowany wiercącym w nosie, ziołowym zapachem cyrulika.

— Nie będziecie musieli się podkradać — powtórzył. - Ja sam to załatwię. Wy zaczekacie z końmi tam, gdzie błyszczy rzeka, widzicie? Poniżej najjaśniejszej gwiazdy Siedmiu Kóz. Tam Chotla wpada do Iny. Gdy wyciągnę wiedźmina z tarapatów, skieruję go w tamtą stronę. Tam się spotkacie.

— Wielce zadufany — mruknął Cahir do Milvy, gdy zsiadając znaleźli się blisko siebie. - Sam, bez niczyjej pomocy będzie z tarapatów wyciągał, słyszałaś? Kto to jest?

— Iście, nie wiem — odmruknęła Milva. - Względem zaś wyciągania, to ja mu wierzę. Wczoraj na mych oczach gołą dłonią wyciągnął rozpaloną podkowę z węgli…

— Czarodziej?

— Nie — zaprzeczył zza Pegaza Regis, dając dowód nieprzeciętnie czułego słuchu. - Czy to zresztą takie ważne, kto? Ciebie wszakże nie pytam o personalia.

— Jestem Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach.

— Dziękuję i pełen jestem podziwu — w głosie cyrulika zabrzmiała leciutka nutka szyderstwa. - Prawie nie znać nilfgaardzkiego akcentu w nilfgaardzkim nazwisku.

— Nie jestem…

— Dość! - ucięła Milva. - Nie czas spierać się i mitrężyć. Regis, Wiedźmin czeka na ratunek.

— Nie przed północą — rzekł zimno cyrulik, patrząc na księżyc. - Mamy tedy chwilę czasu na rozmowę. Kim jest ten człowiek, Milvo?

— Ten człowiek — łuczniczka, rozgniewana nieco, ujęła się za Cahirem — wybawił mnie od złej przygody. Ten człowiek rzeknie wiedźminowi, gdy go spotka, że w złą stronę zmierza. Ciri nie ma w Nilfgaardzie.

— Faktycznie, rewelacja — głos cyrulika złagodniał. - A jakie jest jej źródło, szanowny Cahirze, synu Ceallacha?

— To długa historia.

*****

Jaskier od dłuższego czasu nie odzywał się, gdy jeden z postawionych na warcie żołnierzy przerwał nagle przemowę w pół przekleństwa, drugi charknął, a może jęknął. Geralt wiedział, że było trzech, wytężył więc słuch, ale trzeci żołnierz nie wydał z siebie nawet najmniejszego, odgłosu.

Czekał, wstrzymując oddech, ale tym, co dobiegło po chwili jego uszu, nie był skrzyp otwieranych przez wybawców drzwi szopy. Bynajmniej. Usłyszał równe, ciche, wielogłosowe chrapanie. Wartownicy zwyczajnie pospali się na służbie.

Odetchnął, zaklął bezgłośnie i już miał zamiar ponownie pogrążyć się w myślach o Yennefer, gdy wiedźmiński medalion na jego szyi zadrgał nagle silnie, a w nozdrza uderzył zapach piołunu, bazylii, kolendry, szałwii i anyżku. I diabli wiedzą czego jeszcze.

— Regis? — szepnął z niedowierzaniem, bezskutecznie usiłując unieść głowę z wiórów.

— Regis — odszepnął Jaskier, poruszając się i szeleszcząc. - Nikt inny tak nie śmierdzi… Gdzie jesteś? Nie widzę cię…

— Ciszej.

Medalion przestał drgać, Geralt usłyszał pełne ulgi westchnienie poety, a zaraz potem posykiwanie ostrza, tnącego powróz. Po chwili Jaskier stękał już z bólu spowodowanego powracającym krążeniem, tłumiąc stękanie wsadzoną między zęby pięścią.

— Geralt — niewyraźny, chwiejący się cień cyrulika pojawił się przy nim, bezzwłocznie zabierając się do cięcia więzów. - Przez warty obozowe musicie przedrzeć się sami. Kierujcie się na wschód, na najjaśniejszą gwiazdę Siedmiu Kóz. Prosto do Iny. Tam czeka na was Milva z końmi.

— Pomóż mi wstać…

Postał najpierw na jednej, potem na drugiej nodze, gryząc pięść. Krążenie Jaskra już zdążyło wrócić do normy. Wiedźmin po chwili również był sprawny.

— Jak wyjdziemy? — spytał nagle poeta. - Wartownicy przy drzwiach chrapią, ale mogą…

— Nie mogą — przerwał szeptem Regis. - Ale wychodząc uważajcie. Księżyc w pełni, na majdanie jasno od ogni. Mimo nocnej pory w całym obozie ruch, ale to i lepiej. Rontom znudziło się już okrzykiwać. Wychodźcie. Powodzenia.

— A ty?

— O mnie się nie martwcie. Nie czekajcie na mnie i nie oglądajcie się.

— Ale…

— Jaskier — syknął Wiedźmin. - Masz się o niego nie martwić, słyszałeś?

— Wychodźcie — powtórzył Regis. - Powodzenia. Bo zobaczenia, Geralt.

Wiedźmin odwrócił się.

— Dziękuję ci za ratunek — powiedział. - Ale lepiej, gdybyśmy się już nigdy nie spotkali. Rozumiesz mnie?

— W pełni. Nie traćcie czasu.

Wartownicy spali w malowniczych pozach, pochrapując i pomlaskując. Żaden nawet nie drgnął, gdy Geralt i Jaskier wyślizgiwali się przez uchylone drzwi. Żaden nie zareagował, gdy Wiedźmin bezceremonialnie ściągał z dwóch grube samodziałowe płaszcze.

— To nie jest zwykły sen — szepnął Jaskier.

— Pewnie, że nie — Geralt, ukryty w mroku pod cieniem szopy, rozglądał się po majdanie.

— Rozumiem — westchnął poeta. - Regis to czarodziej?

— Nie. To nie czarodziej.

— Wyciągnął z żaru podkowę. Uśpił strażników…

— Przestań gadać i skup się. Jeszcze nie jesteśmy, na wolności. Owiń się płaszczem i ruszamy przez majdan. Gdyby nas ktoś zatrzymał, udajemy żołnierzy.

— Dobra. W razie czego powiem…

— Udajemy głupich żołnierzy. Idziemy.

Przecięli majdan, trzymając się z dala od żołdaków skupionych przy płonących maźnicach i biwakowych ogniskach. Po majdanie tu i tam snuli się ludzie, dwóch więcej nie rzucało się tedy w oczy. Nie wzbudzili niczyich podejrzeń, nikt ich nie okrzyknął ani nie zatrzymał. Szybko i bez kłopotów wyszli za palisadę.

Wszystko szło tak gładko, że aż za gładko. Geralt zrobił się niespokojny, albowiem instynktownie wyczuwał zągrożenie, a uczucie to w miarę oddalania się od centrum obozu rosło, miast maleć. Powtarzał sobie, że nie ma w tym nic dziwnego — w środku ruchliwego nawet noc zgrupowania nie zwracali uwagi, groził im wyłącznie alarm, gdyby ktoś zauważył uśpionych przy drzwiach drewutni wartowników. Teraz natomiast zbliżali się do perymetru, na którym posterunki siłą rzeczy musiały być czujne. To, ze szli od strony obozu, nie mogło im pomóc Wiedźmin pamiętał o szerzącej się w korpusie Vissegerda, pladze dezercji i był pewien, że straże miały rozkaz pilnie baczyć na takich, którzy chcieliby obóz opuścić.

Księżyc dawał dość blasku, by Jaskier nie musiał iść po omacku. Wiedźmin w takim świetle widział równie dobrze jak w dzień, dzięki czemu udało im się ominąć dwie widety i przeczekać w krzakach przejazd konnego patrolu. Tuż przed sobą mieli ciemną olszynkę, zdającą się leżeć już poza pierścieniem posterunków. Wszystko szło gładko. Za gładko.

Zgubiła ich nieznajomość wojskowych zwyczajów. Niska i mroczna kępa olszyn nęciła, bo dawała ukrycie. Ale jak świat światem, bywali wojacy, gdy przychodziło im pełnić służbę wartowniczą, zalegali w krzakach, skąd ci, którzy akurat nie spali, mogli mieć baczenie zarówno na nieprzyjaciela, jak i na własnych upierdliwych oficerów, gdyby tym ostatnim zachciało się przyjść z niespodziewaną kontrolą.

— Ledwie Geralt i Jaskier podeszli do olszynki, gdy wyrosły przed nimi sylwetki. I ostrza sulic.

— Hasło?

— Cintra! — wypalił bez wahania Jaskier.

Żołnierze zarechotali chórem.

— Oj ludzie, ludzie — powiedział jeden. - Za grosz fantazyi. Żeby tak choć jeden co oryginalnego wymyślił, nie. Kić, ino «Cintra». Do domku się zatęskniło, hę? Dobra. Stawka ta sama co i wczora.

Jaskier słyszalnie zazgrzytał zębami. Geralt oceniał sytuację i szansę. Ocena wypadała zdecydowanie kiepsko.

— Nuże — ponaglił żołnierz. - Chcecie przejść, zapłaćcie myto, a my przymkniemy oko. Skorzej, bo runtu tylko patrzeć.

— Zara — poeta zmienił sposób mówienia i akcent. - Siędę i but zżuję, bo w bucie mam…

Więcej powiedzieć nie zdołał. Czterech żołdaków obaliło go na ziemię, dwóch, biorąc każdą z jego nóg między swoje, ściągnęło buty. Ten, który pytał o hasło, wydarł z wewnętrznej strony cholewy podszewkę. Coś posypało się brzękliwie.

— Złoto! — ryknął dowódca. - Rozzujta tego drugiego! I wezwijta ront!

— Nie było jednak komu rozzuwać ani wzywać, bo część składu warty rzuciła się na kolana w poszukiwaniu porozrzucanych wśród liści dublonów, reszta natomiast zaciekle biła się o drugi but Jaskra. Teraz albo nigdy, pomyślał Geralt, po czym walnął dowódcę w szczękę, a padącego kopnął jeszcze w bok głowy. Poszukiwacze złota nawet tego nie dostrzegli. Jaskier bez zachęty zerwał się i pomknął przez krzaki, powiewając onucami. Geralt biegł za nim.

— Rata! Rata! — zawył obalony dowódca warty, chwili wsparty w krzyku przez towarzyszy. - Ruuuu

— Łobuzy! — wrzasnął w biegu Jaskier. - Oczajdusze? Wzięliście pieniądze!

— Oszczędzaj oddech, bałwanie! Widzisz las? Biegiem.

— Alarm! Alaaaaarm!

Biegli. Geralt zaklął wściekle, słysząc krzyki, świsty, tupot koni i rżenie. Za nimi. I przed nimi. Jego zdziwienie było krótkie, wystarczyło jednego uważnego spojrzenia. To, co brał za zbawczy las, to była zbliżająca się ku nim ława konnicy, wzbierająca jak fala.

— Stój, Jaskier! — krzyknął, po czym odwrócił się w kierunku nadjeżdżającego galopem patrolu i przenikliwie zagwizdał na palcach.