— Dość będzie jednego trupa! — wrzasnął herszt Szczurów. - Ten tu sam sobia winien, nie wiedział, z kim zadziera! Cofnij się, Falka!
Szarowłosa dopiero teraz opuściła miecz. Gigelher imiót! sakiewkę i potrząsnął nią.
— Wedle praw naszego bractwa, płacę za tego ubitego. Uczciwie, wedle wagi, talar za każdy funt parszywego Uwłoka! I na tym koniec waśni! Dobrze mówię, kamraci? Hej, Pitito, co rzekniesz?
Iskra, Kayleigh, Keef i Asse stanęli za hersztem. Twarze mieli jak z kamienia, dłonie na rękojeściach mieczy.
— Uczciwie — odezwał się z grupy bandytów Wydrzychwost, niski, krzywonogi mężczyzna w skórzanym kabacie. - Prawyś, Giselher. Koniec waśni.
Servadio przełknął ślinę, usiłując wtopić się w otaczający już zajście tłum. Nagle poczuł, że nie ma za grosz ochoty kręcić się koło Szczurów i koło popielatowłosej dziewczyny, którą nazywano Falką. Nagle uznał, że obiecana przez prefekta nagroda wcale nie jest tak wysoka jak myślał.
Falka spokojnie schowała miecz do pochwy, rozejrzała się. Servadio osłupiał widząc, jak jej drobna twarz zmienia się nagle i kurczy.
— Moja wata — jęknęła żałościwie dziewczyna, patrząc na walający się na brudnym piasku smakołyk. - Moja wata mi upadła…
Mistle objęła ją.
— Kupię ci drugą.
Wiedźmin siedział na piasku wśród wiklin, ponury, zły i zamyślony. Patrzył na kormorany siedzące na obsranym drzewie.
Cahir po rozmowie znikł w krzakach i nie pokazywał się. Milva i Jaskier szukali czegoś do zjedzenia. W przygnanej prądem łodzi udało im się odkryć pod sieciami miedziany kociołek i kobiałkę warzyw. Zastawili w przybrzeżnej rynnie znalezioną w czółnie wiklinową wierszę, sami brodzili przy brzegu i tłukli kijami w wodorosty, by napędzić do pułapki ryb. Poeta czuł się już dobrze, chodził z bohatersko zabandażowaną głową dumny jak paw.
Geralt był zamyślony i zły.
Milva z Jaskrem wyciągnęli wierszę i zaczęli kląć, albowiem zamiast spodziewanych sumów i karpi, wewnątrz srebrzyła się i trzepotała drobnica.
Wiedźmin wstał.
— Chodźcie no tu, oboje! Zostawcie ten więcierz i chodźcie tu. Mam wam coś do powiedzenia.
— Wracacie do domu — zaczął bez ogródek, gdy podeszli, mokrzy i śmierdzący rybą. - Na północ, w kierunku Mahakamu. Ja jadę dalej sam.
— Co?
— Rozchodzą się nasze drogi. Jaskier. Dość tej zabawy. Wracasz do domu pisać wiersze. Milva przeprowadzi cię przez lasy… O co chodzi?
— O nic — Milva gwałtownym ruchem odrzuciła włosy z ramienia. - O nic. Mów, wiedźminie. Ciekawam tego, co powiesz.
— Nie mam nic więcej do powiedzenia. Jadę na południe, na tamten brzeg Jarugi. Przez terytoria nilfgaardzkie. To niebezpieczna i daleka droga. A ja nie mogę zwlekać. Dlatego jadę sam.
— Pozbywszy się niewygodnego bagażu — pokiwał głową Jaskier. - Kuli u nogi opóźniającej marsz i sprawiającej kłopoty. Innymi słowy, mnie.
— I mnie — dodała Milva, patrząc w bok.
— Posłuchajcie — rzekł Geralt, już znacznie spokojniej. - To jest moja własna, osobista sprawa. To wszystka was nie dotyczy. Nie chcę, byście nadstawiali karku za coś, co dotyczy wyłącznie mnie.
— To dotyczy wyłącznie ciebie — powtórzył wolno Jaskier. - Nikt nie jest ci potrzebny. Towarzystwo ci przeszkadza i opóźnia marsz. Nie oczekujesz od nikogo pomocy i sam nie masz zamiaru na nikogo się oglądać. Ponadto, kochasz samotność. Czy czegoś zapomniałem wymienić?
— Owszem — odrzekł gniewnie Geralt. - Zapomniałeś wymienić twój pusty łeb na taki, który zawiera mózg. Gdyby tamta strzała poszła cal w prawo, idioto, w tej chwili gawrony wydziobywałyby ci oczy. Jesteś poetą masz wyobraźnię, spróbuj wyobrazić sobie taki obrazek. Powtarzam: wy wracacie na północ, ja zmierzam w kierunku przeciwnym. Sam.
— A jedź — Milva wstała sprężyście. - Myślisz może, że będę cię prosić? Do biesa z tobą, wiedźminie. Chodź, Jaskier, przyrządzimy jakiego jadła. Głód mnie morzy, a jak jego słucham, to mnie mdli.
Geralt odwrócił głowę. Obserwował zielonookie kormorany suszące skrzydła na konarach obsranego drzewa. Nagle poczuł ostry zapach ziół i zaklął wściekle.
— Nadużywasz mojej cierpliwości, Regis.
Wampir, który zjawił się nie wiadomo skąd i kiedy, nie przejął się, usiadł obok.
— Muszę zmienić poecie opatrunek — powiedział spokojnie.
— To idź do niego. Ode mnie trzymaj się zaś z daleka. Regis westchnął, wcale nie mając zamiaru odchodzić.
— Przysłuchiwałem się przed chwilą twojej rozmowie z Jaskrem i łuczniczką — powiedział nie bez drwiny w głosie. - Trzeba przyznać, masz prawdziwy talent do pozyskiwania sobie ludzi. Choć cały świat zdaje się na ciebie dybać, ty lekce sobie ważysz pragnących ci pomóc towarzyszy i sprzymierzeńców.
— Świat stanął na głowie. Wampir będzie mnie uczył, jak mam postępować z ludźmi. Co ty wiesz o ludziach, Regis? Jedyna rzecz, którą znasz, to smak ich krwi. Cholera jasna, zacząłem z tobą rozmawiać?
— Świat stanął na głowie — przyznał wampir, całkiem poważnie. - Zacząłeś. Może więc zechcesz również wysłuchać rady?
— Nie. Nie zechcę. Jest mi zbędna.
— Prawda, byłbym zapomniał. Rady są ci zbędne, sprzymierzeńcy są ci zbędni, bez towarzyszy podróży również się obejdziesz. Cel twojej wyprawy to wszak cel osobisty i prywatny, więcej, charakter celu wymaga, byś zrealizował go sam, osobiście. Ryzyko, zagrożenie, trud, walka ze zwątpieniem muszą obciążyć tylko i wyłącznie ciebie. Bo są wszak elementami pokuty, odkupienia winy, które chcesz uzyskać. Taki, powiedziałbym, chrzest ognia. Przejdziesz przez ogień, który pali, ale i oczyszcza. Sam, samotnie. Bo gdyby ktoś cię w tym wsparł, pomógł, wziął na siebie choćby cząstkę tego chrztu ognia, tego bólu, tej pokuty, zubożyłby cię tym samym. Pozbawił należnej mu za współudział części ekspiacji, która wszak jest wyłącznie twoją ekspiacją. To wyłącznie ty masz dług do spłacenia, nie chcesz spłacać go, zadłużając się jednocześnie u innych wierzycieli. Czy rozumuję logicznie?
— Aż dziwnie, że na trzeźwo. Twoja obecność drażni mnie, wampirze. Zostaw mnie sam na sam z moją ekspiacją, proszę. I z moim długiem.
— Bezzwłocznie — Regis wstał. - Posiedź, pomyśl. A rady jednak ci udzielę. Potrzeba ekspiacji, oczyszczającego chrztu ognia, poczucie winy, to nie są rzeczy, do których rościć sobie możesz wyłączne prawo. Życie tym różni się od bankowości, że zna długi, które spłaca się zadłużeniem u innych.
— Odejdź, proszę.
— Bezzwłocznie.
Wampir odszedł, dołączył do Jaskra i Milvy. Podczas zmiany opatrunku cała trójka debatowała, co by tu zjeść. Milva wytrząsnęła z wierszy drobnicę i przyjrzała się nad wyraz krytycznie.
— Nie ma co medytować — powiedziała. - Trza nadziać te małe karaluchy na witki i upiec je nad żarem.
— Nie — pokręcił świeżo obandażowaną głową Jaskier — To nie jest dobry pomysł. Rybek jest za mało, nie najemy się nimi. Proponuję, by ugotować z nich zupę.
— Zupa z ryb?
— Jasne. Mamy kupę tego drobiazgu, mamy sól — Jaskier ilustrował wyliczanie odginaniem kolejnych palców. - Zdobyliśmy cebulę, marchew, pietruszkę, seler z nacią. I kocioł. Po zsumowaniu otrzymujemy zupę. — Och — uśmiechnął się Regis, sięgając do torby. - Z tym problemu nie będzie. Bazylia, piment, pieprz, liść laurowy, szałwia…
— Dość, dość — powstrzymał go Jaskier. - Wystarczy, mandragory w zupie nam nie potrzeba. Dobra, do roboty Oczyść rybki, Milva.
— Sam je czyść! Patrzajta ich! Myślą, że jak mają niewiastę w kompanii, to im będzie przy kuchni harować! Przyniosę wody i ogień rozniecę. A z tymi piskorzami sami się paprzcie.
— To nie są piskorze — powiedział Regis. - To są klenie, płotki, jazgarze i podleszczyki.
— Ha — nie wytrzymał Jaskier. - Znasz się na rybach jak widzę. — Jeśliś taki uczony — Milva jeszcze raz dmuchnęła w ogień, po czym wstała — to uczenie wypatrosz te rybięta. Ja po wodę pójdę.
— Dasz radę przynieść pełny kocioł? Geralt, pomóż jej.
— Dam radę — parsknęła Milva. - A jego pomocy nie trza mi. On ma własne, osobiste sprawy, nie lza mu przeszkadzać!
Geralt odwrócił głowę, udając, że nie słyszy. Jaskier i wampir sprawnie czyścili rybi drobiazg.
— Chuda będzie ta zupa — stwierdził Jaskier, wieszając kocioł nad ogniem. - Zdałaby się, cholera, jakaś większa rybka.
— Ta może być? - z wikliny nagle wyłonił się Cahir, niosąc za kark trzyfuntowego szczupaka, wciąż jeszcze prężącego ogon i poruszającego skrzelami.
— Oho! Ależ krasawice! Skąd go wytrzasnąłeś, Nilfgaardczyku?
— Nie jestem Nilfgaardczykiem. Pochodzę z Vicovaro, a nazywam się Cahir…
— Dobrze, dobrze, już słyszeliśmy. Skąd masz szczukę, pytałem?
— Zmajstrowałem żerlicę. Jako przynęty użyłem żaby. Zarzuciłem w jamę pod brzegiem. Szczupak wziął z miejsca.
— Sami specjaliści — pokręcił obandażowaną głową Jaskier. - Szkoda, że nie zaproponowałem befsztyków, pewnie zaraz przynieśliby krowę. No, ale bierzmy się za to, co mamy. Regis, wszystkie małe rybki wal w kocioł, z głowami i ogonami. Szczukę zaś trzeba ładnie sprawić. Umiesz, Nilf… Cahir?
— Umiem.
— Do dzieła zatem. Geralt, do jasnej cholery, długo masz zamiar tam siedzieć z obrażoną miną? Warzywa obierz!
Wiedźmin wstał posłusznie, dosiadł się, ale demonstracyjnie daleko od Cahira. Zanim jeszcze zdążył poskarżyć się, że nie ma noża, Nilfgaardczyk — czy też Vicovarczyk podał mu swój, dobywając drugi z cholewy. Przyjął, wyburczawszy podziękowanie.