— Tissaia de Vries ujęłaby to inaczej — powiedziała Francesca Findabair. - Jej zawsze chodziło o odpowiedzialność wobec zwykłych, prostych ludzi. Nie w przyszłości, ale tu i teraz.
— Tissaia de Vries nie żyje. Gdyby żyła, byłaby wśród nas.
— Zapewne — uśmiechnęła się Stokrotka z Dolin. - Ale nie myślę, by zgodziła się z teorią o wojnie jako remedium na klęskę głodu i przeludnienia. Zwróćcie uwagę na to ostatnie słowo, szanowne konfraterki. Obradujemy używając języka wspólnego, mającego ułatwić porozumienie. Ale dla mnie jest to język obcy. Coraz bardziej obcy. W języku mojej matki nie ma słowa: «przeludnienie», a słowo: «przeelfienie» byłoby neologizmem. Nieodżałowanej pamięci Tissaia de Vries przejmowała się losem zwykłych ludzi. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mniej ważny jest los zwykłych elfów. Chętnie przyklasnęłabym idei wybiegania myślą w przyszłość i traktowania dnia dzisiejszego jako efemerydy. Ale z przykrością stwierdzam, że dzień dzisiejszy warunkuje jutrzejszy, a bez jutra nie będzie przyszłości. Dla was, ludzi, śmieszny jest może płacz nad krzakiem bzu, który spłonął w czasie wojennej zawieruchy, wszakże bzu nie zabraknie, nie będzie tego, będzie inny, a nie będzie bzu, cóż, będzie akacja. Wybaczcie botaniczne metafory. Ale przyjnmcie łaskawie do wiadomości że to, co dla was, ludzi, jest kwestią polityki, dla nas elfów, jest kwestią fizycznego przetrwania.
— Polityka mnie nie interesuje — oświadczyła głośno Margarita Laux-Antille, rektorka akademii magicznej. Ja po prostu nie życzę sobie, by dziewczęta, których edukacji się poświęciłam, wykorzystywano jako kondotiera mydląc im oczy sloganami o miłości ojczyzny. Ojczyzną tych dziewcząt jest magia, tego ich uczę. Jeżeli moje dziewczęta ktoś zaangażuje w wojnę, postawi na nowym wzgórzu Sodden, to one będą przegrane niezależnie od wyniku na polu bitwy. Rozumiem twoje zastrzeżenia Enid, ale mamy się zajmować przyszłością magii, nie problemami rasowymi.
— Mamy zajmować się przyszłością magii — powtórzyła Sabrina Glevissig. - Ale przyszłość magii warunkuje status czarodziejów. Nasz status. Nasze znaczenie. Rolą, jaką spełniamy w społeczeństwie. Zaufanie, szacunek i wiarygodność, powszechna wiara w naszą przydatność, w to że magia jest niezbędna. Stojąca przed nami alternatywa zdaje się prosta: albo utrata statusu i izolacja w wieżach z kości słoniowej, albo służba. Służba nawet na wzgorzach Sodden, nawet jako kondotierki…
— Albo jako służące i dziewki na posyłki? — Triss Merigold odrzuciła z ramienia swe piękne włosy. - Ze zgiętym karkami, gotowe do posług na każde kiwnięcie cesarskiego palca? Bo wszakże taką rolę przydzieli nam Pax Nilfe gaardiana, jeśli powszechnie zapanuje.
— Jeśli zapanuje — powiedziała z naciskiem Filippa. - My nie mamy alternatywy. My musimy służyć. Ale magii. Nie królom i cesarzom, nie ich dzisiejszej polityce. Nie sprawom rasowej integracji, bo ta również poddana jest dzisiejszym celom politycznym. Nasz konwent, drogie panie, nie po to został powołany, byśmy dopasowywały fflt do dzisiejszej polityki i codziennych zmian na linii frontu. Nie po to, byśmy gorączkowo szukały rozwiązań adekwatnych do danej sytuacji, zmieniając kolor skóry kameleonim sposobem. Rola naszej loży winna być aktywna. I całkiem odwrotna. Realizowana wszystkimi dostępnymi nam sposobami.
— Jeśli dobrze pojmuję — uniosła głowę Sheala de Tancarville — namawiasz nas do aktywnego wpływania na bieg wydarzeń. Wszystkimi sposobami. Również bezprawnymi?
— O jakim prawie mówisz? O tym dla maluczkich? O tym zapisanym w kodeksach, które same opracowałyśmy i podyktowałyśmy królewskim jurystom? Nas obliguje tylko jedno prawo. Nasze!
— Rozumiem — uśmiechnęła się czarodziejka z Koviru. - Wpłyniemy zatem aktywnie na bieg wydarzeń. Jeśli polityka władców będzie nam nie po myśli, zwyczajnie ją zmienimy. Tak, Filippo? A może lepiej od razu obalić tych koronowanych durniów, zdetronizować ich i przepędzić? Może od razu przejąć władzę?
— Sadzałyśmy już na tronach wygodnych nam władców. Błąd nasz polegał na tym, że nie sadzałyśmy na tronie magii. Nigdy nie dawałyśmy magii władzy absolutnej. Czas naprawić ten błąd.
— Masz oczywiście na myśli siebie? — Sabrina Glevissig przechyliła się przez stół. - Oczywiście na tronie Redanii? Jej wysokość Filippa Pierwsza? Z Dijkstrą jako księciem małżonkiem?
— Nie mam na myśli siebie. Nie mam na myśli królestwa Redanii. Mam na myśli wielkie Królestwo Północy, w które rozwinie się dzisiejsze Królestwo Koviru. Imperium, którego siła równa będzie sile Nilfgaardu, dzięki czemu kołyszące się w tej chwili szale wagi świata staną wreszcie w równowadze. Imperium, rządzone przez magię, którą my wyniesiemy na tron, żeniąc następcę kovirskiego tronu z czarodziejką. Tak, dobrze słyszycie, drogie konfraterki, spoglądacie we właściwym kierunku. Tak, tu, za tym stołem, na tym właśnie pustym miejscu posadzimy dwunastą czarodziejkę loży. A potem posadzimy ją na tronie.
Milczenie, które zapadło, przerwała Sheala de Tancarville.
— Projekt w rzeczy samej ambitny — powiedziała z nutką szyderstwa w głosie. - W rzeczy samej godny nas wszystkich, jak tu siedzimy. Całkowicie uzasadnia powołanie do życia takiego konwentu. Wszakże uwłaczałyby nam zadania mniej szczytne, choćby chwiejące się na granicy realności i wykonalności. Byłoby to tak, jakby wbijać gwoździe astrolabią. Nie, nie, lepiej od razu stawiać sobie zadania całkowicie niewykonalne.
— Dlaczego niewykonalne?
— Zlituj się, Filippa — powiedziała Sabrina Glevissig Żaden z królów nigdy nie poślubi czarodziejki, żadne społeczeństwo nie zaakceptuje czarodziejki na tronie. Na przeszkodzie stoi odwieczny zwyczaj. Może ten zwyczaj jest niemądry, ale jest.
— Istnieją też — dodała Margarita Laux-Antille — przeszkody natury, powiedziałabym, technicznej. Osoba, letnia można by skojarzyć z domem kovirskim, musiałaby spełniać szereg warunków, tak z naszego punktu widzenia, jak i z punktu widzenia domu kovirskiego właśnie. Warunki te wykluczają się wzajemnie, przeczą sobie w oczywisty sposób. Nie zauważasz tego, Filippo? Dla nas powinna to być osoba magicznie wyszkolona, całkowicie oddana sprawie magii, rozumiejąca swoją rolę i zdolna grać ją zręcznie, niezauważalnie, bez podejrzeń. Bez dyrygentów i suflerów, bez jakichś stojących w cieniu szarych eminencji, przeciw którym zawsze, przy pierwszym przewrocie, zwraca się gniew rokoszan. Musi to być zarazem osoba, którą Kovir sam, bez widocznego nacisku z naszej strony, wybierze na żonę następcy tronu.
— To oczywiste.
— A jak myślisz, kogo wybierze nie naciskany Kovir? Dziewczynę z królewskiego rodu, mającą w żyłach królewską krew od pokoleń. Dziewczynę młodziutką, odpowiednią dla młodego księcia. Dziewczynę, która może rodzić, bo tu chodzi o dynastię. Tak ustawiona poprzeczka wyklucza ciebie, Filippo, wyklucza mnie, wyklucza nawet Keirę i Triss, najmłodsze wśród nas. Wyklucza też wszystkie adeptki z mojej szkoły, które zresztą i dla nas są mało ciekawe, bo to pączki o niewiadomym wciąż jeszcze kolorze płatków, nie do pomyślenia jest, by którakolwiek mogła zasiąść na dwunastym, pustym miejscu za tym stołem. Innymi słowy, nawet gdyby cały Kovir oszalał i był skłonny zaakceptować małżeństwo królewicza z czarodziejką, nie znajdziemy takiej czarodziejki. Kto więc ma być ową Królową Północy?
— Dziewczyna z królewskiego rodu — odrzekła spokojnie Filippa. - W żyłach której płynie krew królewska, krew kilku wielkich dynastii. Młodziutka i zdolna rodzić. Dziewczyna o niebywałych zdolnościach magicznych i wieszczych, nosicielka zwiastowanej przepowiedniami Starszej Krwi. Dziewczyna, która śpiewająco grała będzie swoją rolę bez dyrygentów, suflerów, popleczników i szarych eminencji, bo tego chce jej przeznaczenie. Dziewczyna, której faktyczne zdolności znane są i będą znane tylko nam. Cirilla, córka Pavetty z Cintry, wnuczka Lwicy Calanthe. Starsza Krew, Lodowy Płomień Północy, Niszczycielka i Odnowicielka, nadejście której wyprorokowano już przed setkami lat. Ciri z Cintry, Królowa Północy. I jej krew, z której narodzi się Królowa Świata.
Na widok wypadających z zasadzki Szczurów dwóch eskortujących karetę jeźdźców natychmiast zawróciło i rzuciło się do ucieczki. Nie mieli szans. Giselher z Reefem i Iskrą odcięli im odwrót i po krótkiej walce zarąbali bez ceregieli. Na dwóch pozostałych, gotowych desperacko bronić zaprzężonej w czwórkę tarantów karety, wpadli Kayleigh, Asse i Mistle. Ciri poczuła rozczarowanie i przemożną złość. Nie zostawiono jej nikogo. Zanosiło się na to, że nie będzie miała kogo zabić.
Ale był jeszcze jeden jeździec, jadący przed karetą jako laufer, lekkozbrojny, na szybkim koniu. Mógł uciec, ale nie uciekł. Zawrócił, zamłynkował mieczem i pomknął wprost na Ciri.
Pozwoliła, by dojechał, wstrzymała nawet lekko konia. Gdy uderzył, unosząc się w strzemionach, zwisła z siodła, zręcznie unikając ostrza, natychmiast wynurkowała, ostro odpychając się od strzemienia. Jeździec był szybki i zręczny, zdołał uderzyć jeszcze raz. Tym razem sparowała ukośnie, gdy miecz się ześlizgnął, cięła jeźdźca z dołu krótko, w kiść ręki, zawinęła mieczem w fincie na twarzy gdy odruchowo zasłonił głowę lewą ręką, zwinnie odwróciła miecz w dłoni i chlasnęła go pod pachę, ciosem, który godzinami ćwiczyła w Kaer Morhen. Nilfgaardczyk zsunął się z siodła, upadł, podniósł na kolana, zawył dziko gwałtownymi ruchami próbując tamować buchającą z pociętych arterii krew. Ciri przez chwilę przyglądała mu się jak zwykle zafascynowana widokiem człowieka zajadle i ze wszystkich sił walczącego ze śmiercią. Odczekała, aż się wykrwawi. Potem odjechała, nie oglądając się.