Выбрать главу

Na lewym, płaskim, teraz już bliższym brzegu kłębili się konni, zidentyfikowani przez Jaskra jako lyrijscy partyzanci. Wrzeszczeli, wymachiwali rękami. Geralt dostrzegł wśród nich jeźdźca na białym koniu. Nie był pewien, ale wydało mu się, że jeździec jest kobietą. Jasnowłosa kobietą w zbroi, ale bez hełmu.

— Co oni krzyczą? - nadstawił ucha Jaskier. - Coś o królowej, czy jak?

Wrzaski na lewym brzegu wzmogły się. Wyraźnie usłyszeli szczęk żelaza.

— To bitwa — ocenił krótko Cahir. - Spójrzcie. Z lasu wypadają cesarscy. Nordlingowie uciekali przed nimi. A teraz są w pułapce.

— Wyjściem z tej pułapki — Geralt splunął do wody — był prom. Chcieli, zdaje mi się, ocalić chociaż swą królową i starszyznę, przewożąc ich promem na drugi brzeg. A myśmy ten prom porwali. Oj, nie lubią nas oni teraz nie lubią…

— A powinni — rzekł Jaskier. - Prom nie ocaliłby nikogo, lecz zaniósł prosto w łapy Nilfgaardczykom na prawym brzegu. My też unikajmy prawego brzegu. Z Lyryjczykami podejmuję się paktować, ale Czarni zatłuką nas bez litości…

— Niesie nas coraz szybciej — oceniła Milva, też spluwając do wody i przyglądając się oddalającej plwocinie. I środkiem plosa. Mogą nas w rzyć pocałować, jedni i drudzy. Zakręty łagodne, brzegi równe i całe w wiklinie. Płyniem w dół Jarugi, nie dościgną nas. Rychło im się znudzi.

— Łajno — jęknął przewoźniki — Przed nami Czerwona Binduga… Tamój most! I mielizna! Prom utknie… Jeśli nas wyprzedzą, będą tam czekali…

— Nordlingowie nas nie wyprzedzą — Regis wskazał z rufy lewy brzeg. - Mają własne zmartwienia.

Faktycznie, na prawym brzegu wrzała zaciekła walka. Jej centrum było ukryte w lesie i dawało o sobie znać jedynie bitewnym wrzaskiem, ale w wielu miejscach czarni i kolorowi jeźdźcy prali się mieczami w przybrzeżnej wodzie, trupy z pluskiem padały w nurt Jarugi. Zgiełk i szczęk żelaza cichły, prom majestatycznie, ale dość szybko spływał w dół rzeki.

Płynęli środkiem nurtu, a na zarośniętych brzegach nie widać było zbrojnych, nie słychać było odgłosów pościgu. Geralt już zaczynał mieć nadzieję, że wszystko dobrze we skończy, gdy zobaczyli przed sobą drewniany most, spinający oba brzegi. Rzeka pod mostem opływała łachy lewyspy, na największej z takich wysp opierał się jeden z mostowych filarów. Na prawym brzegu była binduga — widzieli zwały pni, sągi, sterty drewna.

— Tam wszędzie miałko — wydyszał przewoźnik. - Jeno środkiem da się przepłynąć, prawo od wyspy. Nurt tam. właśnie nas niesie, ale chwyćcie tyk, mogą się przywodzić, gdybyśmy utknęli…

— Na tym moście — Cahir przysłonił oczy dłonią — jest wojsko. Na moście i na bindudze…

Wszyscy już widzieli owo wojsko. I wszyscy zobaczyli, jak na owo wojsko wypada nagle z lasu za binduga wataha konnych w czarnych i zielonych płaszczach. Byli już na tyle blisko, by móc usłyszeć bitewny wrzask.

— Nilfgaard — stwierdził sucho Cahir. - Ci, którzy nas ścigali. W takim razie ci na bindudze to Nordlingowie…

— Za tyki! — krzyknął przewoźnik. - Póki się biją może przemkniem się!

Nie przemknęli się. Byli już bardzo blisko mostu, gdy ten załomotał nagle od stóp biegnących żołdaków. Żołdacy nosili na kolczugach białe jaki, ozdobione znakiem czerwonego rauta. Większość miała kusze, które teraz oparli na balustradzie i wycelowali w zbliżający się do mostu prom.

— Nie strzelać, wiara! — wrzasnął co sił w gardle Jaskier. - Nie strzelać! My swoi!

Żołdacy nie dosłyszeli. Lub nie chcieli słuchać.

Salwa z kusz okazała się tragiczna w skutkach. Z ludzi trafiony został tylko przewoźnik, wciąż usiłujący sterować tyką. Bełt przeszył go na wylot. Cahir, Milva i Regis skryli się w porę za burtami. Geralt porwał za miecz i odbił jeden bełt, ale bełtów było dużo. Jaskier, który wył wrzeszczał i machał rękoma, nie został trafiony niewytłumaczalnym cudem. Prawdziwą masakrę grad pocisków wyrządził jednak wśród koni. Ugodzony trzema grotami siwy luzak runął na kolana. Padł, wierzgając, karosz Milvy, padł gniady ogier Regisa. Postrzelona w kłąb Płotka stanęła dęba i wyskoczyła za burtę.

— Nie strzelaaaać! - darł się Jaskier. - My swoi!

Tym razem poskutkowało.

Zniesiony prądem prom ze zgrzytem wrył się w łach i znieruchomiał. Wszyscy wyskoczyli na wyspę lub w wodę, uciekając przed kopytami wierzgających w męce koni. Milva była ostatnia, albowiem jej ruchy stały się nagle przerażająco wolne. Dostała bełtem, pomyślał wiedźmin widząc, jak dziewczyna niezgrabnie gramoli się przez burtę, jak bezwładnie wali się na piasek. Doskoczył do niej, ale wampir był szybszy.

— Cosik się we mnie urwało — powiedziała dziewczyna bardzo powoli. I bardzo nienaturalnie. A potem przycisnęła ręce do krocza. Geralt zobaczył, jak nogawka wełnianych spodni ciemnieje od krwi.

— Lej mi to na ręce — Regis podał mu wyciągniętą z torby buteleczkę. - Lej mi to na ręce, prędko.

— Co jej jest?

— Roni. Daj mi nóż, muszę rozciąć jej odzienie. I odejdź.

— Nie — powiedziała Milva. - Chcę, by był przy nas…

Po jej policzku pociekła łza.

Most nad nimi zahuczał od żołnierskich butów.

— Geralt! — wrzeszczał Jaskier. Wiedźmin, widząc, co wampir robi Milvie, z zażenowaniem odwrócił głowę. Zobaczył, jak po moście pędzą na łeb na szyję żołnierze w białych jakach. Z prawego brzegu, od bindugi, wciąż słychać było wrzask.

— Uciekają — wydyszał Jaskier, doskakując i szarpiąc go za rękaw. - Nilfgaardczycy sa już na prawym przedmościu! Tam wciąż trwa bitwa, ale większość wojska pierzcha na lewy brzeg! Słyszysz? My też musimy uciekać!

— Nie możemy — zacisnął zęby. - Milva poroniła. Nie będzie mogła iść.

Jaskier zaklął wrednie.

— Trzeba więc ją nieść — oświadczył. - To jedyna szansa…

— Nie jedyna — powiedział Cahir. - Geralt, na most.

— Po co?

— Powstrzymamy ucieczkę. Jeżeli ci Nordlingowie dostatecznie długo utrzymają prawe przedmoście, może nam uda się wymknąć lewym.

— Jak chcesz powstrzymać ucieczkę?

— Dowodziłem już wojskiem. Właź na filar i na most!

Na moście Cahir z miejsca wykazał, że istotnie ma doświadczenie w opanowywaniu paniki wśród wojska.

— Dokąd, psiewiary! Dokąd, skurwysyny! — zaryczał, akcentując każdy ryk ciosem pięści, zwalającym zbiega na dyle mostu. - Stać! Stać, łajdaki pieprzone!

Niektórzy z uciekających — daleko nie wszyscy — zatrzymali się, przerażeni rykiem i błyskami miecza, którym Cahir malowniczo wywijał. Inni usiłowali przemknąć się za jego plecami. Ale Geralt też już dobył miecza i włączył się do przedstawienia.

— Dokąd? — krzyknął, mocnym chwytem osadzając jednego z żołnierzy w miejscu. - Dokąd? Stać! Zawracać!

— Nilfgaard, panie! — krzyknął knecht. - Tam rzeź! Puszczajcie!

— Tchórze! — ryknął włażący na most Jaskier głosem, jakiego Geralt nie słyszał nigdy. - Niegodziwi tchórze! Zajęcze serca! Zmykacie, ratujecie skóry? By w sromocie życie przeżyć, podłoty?

— Siła ich, panie rycerzu! Nie dostoimy!

— Setnik ubity… — wystękał drugi. - Dziesiętniki pierzchły! Śmierć idzie!

— Głowy nam unosić!

— Wasi towarzysze — krzyknął Cahir, wywijając mieczem — wciąż biją się na przedmościu i na bindudze! Wciąż walczą! Hańba temu, kto im z pomocą nie ruszy! Za mną!

— Jaskier — syknął Wiedźmin. - Złaź na wyspę. Musicie z Regisem jakoś dotaszczyć Milvę na lewy brzeg, czego tu jeszcze stoisz?

— Za mną, chłopy! — darł się Cahir, wywijając mieczem. - Za mną, kto w bogów wierzy! Na bindugę! Bij zabij!

Kilkunastu żołnierzy potrząsnęło bronią i podjęli okrzyk, głosami wyrażającymi bardzo różne stopnie, zdecydowania. Kilkunastu z tych, którzy już uciekli, zawstydziło się, zawróciło i dołączyło do mostowej armii. Armii na której czele stanęli nagle Wiedźmin i Nilfgaardczyk Armia może i rzeczywiście, ruszyłaby na bindugę, ale na przedmościu zaczerniały nagle płaszcze konnych. Nilfgaardczycy przebili się przez obronę i wdarli na most o dyle załomotały podkowy. Część powstrzymanych żołnierzy znowu rzuciła się do ucieczki, część zatrzymała niezdecydowanie. Cahir zaklął. Po niligaardzkn. Ale nikt oprócz wiedźmina nie zwrócił uwagi.

— Co się zaczęło, trzeba skończyć — warknął Geralt, ściskając miecz w garści. - Idziemy na nich! Trzeba zagrzać do boju nasze wojsko.

— Geralt — Cahir zatrzymał się, spojrzał na niego niepewnie. - Chcesz, bym… bym zabijał swoich? Nie mogę…

— Ja sram na tę wojnę — zgrzytnął zębami Wiedźmin. - Ale tu chodzi o Milvę. Przyłączyłeś się do kompanii, podejmij decyzję. Idziesz ze mną albo stajesz po stronie tamtych w czarnych płaszczach. Szybko.

— Idę z tobą.

I stało się tak, że jeden Wiedźmin i jeden sprzymierzony z nim Niligaardczyk ryknęli dziko, zamłynkowali mieczami i skoczyli bez zastanowienia, dwaj towarzysze, dwaj druhowie i kompani, na spotkanie wspólnych wrogów, na nierówny bój. I to był ich chrzest ognia. Chrzest wspólnej walki, wściekłości, szaleństwa i śmierci. Szli na śmierć, oni, dwaj towarzysze. Tak myśleli. Nie mogli przecież wiedzieć, że nie umrą tego dnia, na tym właśnie moście, przerzuconym nad rzeką Jarugą. Nie wiedzieli że przeznaczona jest im obu inna śmierć. W innym miejscu i w innym czasie.

Nilfgaardczycy mieli na rękawach srebrne hafty, wyobrażające skorpiony. Cahir zarąbał dwóch szybkimi ciosami swego długiego miecza, Geralt zasiekł dwóch udeżeniami sihilla. Potem wskoczył na balustradę mostu, biegnąc po niej zaatakował pozostałych. Był wiedźminem, utrzymanie równowagi było dla niego fraszką, ale akrobatyczny wyczyn zdumiał i zaskoczył atakujących Nilfgaardczyków. I umarli, zdumieni i zaskoczeni, od cięć krasnoludzkiego brzeszczotu, dla którego kolczugi były jak wełna. Krew zbryzgała wyślizgane deski i dyle mostu.

Obserwująca orężne przewagi dowódców silna już liczebnie mostowa armia wzniosła chóralny okrzyk, ryk, w którym słychać było powracające morale i wzbierający duch bojowy. I stało się tak, że niedawni spanikowani zbiegowie rzucili się na Niligaardczyków jak zajadłe wilki, rąbiąc mieczami i toporami, dźgając dzidami, tłukąc maczugami i halabardami. Pękły balustrady, konie poleciały do rzeki razem z jeźdźcami w czarnych płaszczach.