Выбрать главу

Pomimo że malutka gondola ważyła bardzo niewiele, Bartan nie miał żadnych obaw co do jej wytrzymałości, a wiedział, że wykonany z drewna brakka silnik odrzutowy jest praktycznie niezniszczalny. Martwił się przede wszystkim stanem powłoki. Impregnowane płótno, gdy je pakował, nie wyglądało najlepiej, a długi okres przechowywania w tyle wozu z pewnością nie poprawił jego stanu. Gdy chłopi rozpościerali powłokę na ziemi, Bartan sprawdzał materiał, szwy klinów i linki nośne. To, co zobaczył, spotęgowało tylko jego obawy. Tkanina przypominała w dotyku papier, a na linkach powiewało wiele luźnych nitek.

„To zupełne szaleństwo”, pomyślał Bartan. „Nie zamierzam dać się dla kogoś zabić”.

Zastanawiał się właśnie, czy stawić czoło Trinchilowi i zwyczajnie nie zgodzić się lecieć, czy może cichaczem uszkodzić statek, przedziurawiając powłokę, gdy zauważył zmianę zachodzącą w pozostałych członkach wyprawy. Mężczyźni pytali go o konstrukcję i obsługę statku, i z uwagą przysłuchiwali się temu, co mówił. Nawet najbardziej niesforne dzieciaki odnosiły się do niego z większym szacunkiem. Powoli zaczynało Bartanowi świtać, że osadnicy i ich rodziny niegdy przedtem nie widzieli z bliska latającej maszyny, i że budzi się w nich zaciekawienie. Statek i dziwne pokładowe urządzenia, oglądane po raz pierwszy, stanowiły dowód na to, że Bartan naprawdę umie latać. W przeciągu kilkunastu minut z me budzącego zaufania nowicjusza, ciężaru dla całej wyprawy, stał się człowiekiem posiadającym arkana tajemnej wiedzy, rzadkie zdolności i boską umiejętność stąpania po chmurach. Ta nowa pozycja bardzo go ucieszyła, szkoda tylko, że skazana była na tak krótki żywot.

— Ile czasu zajmie ci dotarcie do tamtych wzgórz? — spytał Trinchil bez śladu zwykłej protekcjonalności w głosie.

— Około trzydziestu minut. Trinch.il zagwizdał.

— Naprawdę imponujące. Nie boisz się latać?

— Ani odrobinę — odparł Bartan, żałując, że nie może dłużej zwlekać z wyjawieniem swojego postanowienia. — Widzisz, ja nie mam najmnieszego zamiaru lecieć tym…

— Bartan! — Sondeweere podbiegła do niego w wirze żółtych warkoczy i objęła go w pasie. — Jestem z ciebie taka dumna.

Zdobył się na słaby uśmiech.

— Muszę ci coś…

— Muszę ci coś szepnąć na ucho. — Przyciągnęła w dół jego głowę jednocześnie przywierając do niego ciałem tak, że poczuł napór ciepłych piersi na swoich żebrach i łona, którym otarła się o jego udo. — Przepraszam, że zachowałam się wobec ciebie szorstko — wyszeptała mu w ucho. — Bałam się o nas, a wujek Jop wpadł w taki ponury nastrój. Nie zniosłabym, gdyby coś stanęło na drodze do naszego małżeństwa, ale teraz wszystko jest znów w porządku. Pokaż im wszystkim, jaki jesteś wspaniały, Bartanie — zrób to dla mnie.

— Ja… — Bartanowi głos uwiązł w gardle, gdy spostrzegł, że Trinchil przygląda mu się badawczym wzrokiem.

— Chciałeś coś powiedzieć. — W oczach Trinchila zdawała się gorzeć dawna animozja. — O tym, że nie masz zamiaru lecieć.

— Nie mam zamiaru lecieć? — Bartan poczuł, jak dłoń Sondeweere ześlizguje się mu po plecach i zatrzymuje na pośladkach. — O nie, nie! Chciałem powiedzieć, że nie grozi mi niebezpieczeństwo, gdyż nie mam zamiaru lecieć zbyt szybko ani bawić się w jakąś nieroztropną akrobatykę. Lotnictwo jest moim zawodem, wyłącznie zawodem.

— Miło to słyszeć — odrzekł Trinchil. — Jestem jak najdalej od pouczania innych, jak mają pracować w swoim zawodzie, ale czy pozwolisz, że dam ci pewną przydatną radę?

— Proszę — odpowiedział Bartan, zastanawiając się, dlaczego uśmiech starego nie wydaje się szczególnie uspokajający.

Trinchil zacisnął potężne dłonie na ramionach Bartana i potrząsnął nim z udaną wesołością.

— Jeśli przypadkowo nie znalazłbyś dobrej ziemi za tymi wzgórzami, leć prosto przed siebie i postaraj się zwiększyć dzielącą nas odległość, na ile tylko będzie cię stać.

Statek posłusznie reagował na ruchy sterów i gdyby nie strach przed nieprzewidzianym i katastrofalnym w skutkach zapadnięciem się powłoki, uczucie wznoszenia się w powietrze podniosłoby Bartana w równym stopniu na duchu.

Silnik, który zaprojektował i skonstruował ojciec Bartana, choć farmerom wydał się bardzo skomplikowany, miał jedynie trzy podstawowe urządzenia sterujące. Manet-ka tłoczyła pikon i halvell do komory spalania, a uzyskany w ten sposób gorący gaz miglignowy uciekał skierowaną ku rufie rurą wylotową wprawiając statek w ruch. Rurę można było obrócić poziomo za pomocą rumpla, by uzyskać kierunkową kontrolę lotu; jeśli zaistniała taka potrzeba, trzecia dźwignia kierowała gaz w górę do wnętrza balonu, by wytworzyć i utrzymać siłę nośną. Jako że nawet ochłodzony miglign był lżejszy od powietrza, cały układ był wydajny i zajmował mało miejsca.

Bartan poprowadził łódź na wysokość piętnastu metrów i pożeglował wokoło grupy wozów, po części pragnąc sprawić przyjemność Sondeweere, ale przede wszystkim by sprawdzić, czy dodatkowe napięcia podczas skręcania nie przeciążą klinów powłoki. Stwierdziwszy z ulgą, że statek jest zdatny do lotu, przynajmniej na razie, królewskim gestem pomachał przyglądającym się mu farmerom i wziął kurs na zachód. Mijało południe, a słońce stało w zenicie. Zatem żeglował, w ochronnym cieniu kuli balonu mając możność oglądania otoczenia z niezwykłą ostrością. Moczary ciągnęły się z przodu niczym zabarwiony pastelami śnieg, a na ich tle odległe wzgórza zdawały się niemal czarne. Niebo było czyste, nie licząc sporadycznych rozbłysków meteorów. Jego blask spowijał wszystko prócz najjaśniejszych gwiazd, i nawet Drzewo, najważniejsza konstelacja południowej części nieba, było prawie niewidoczne po lewej stronie.

Po kilku minutach nie zakłóconego lotu Bartan przestał bać się o swoje bezpieczeństwo. Przerywany odgłos silnika niknął szybko w przenikliwej ciszy. Bartan nie miał nic innego do roboty, jak tylko trzymać kurs, pompując kryształy do silnika. Lot sprawiałby mu nawet przyjemność, gdyby nie pożegnalne słowa Jopa Trinchila. Po raz kolejny pożałował, że nie udało się mu przekonać Sondeweere, by opuściła grupę osadników.

W czasie Migracji miał zaledwie dwa lata, toteż tamte wydarzenia zatarły mu się w pamięci, ale ojciec dużo mu, o nich opowiadał, wyrobił więc sobie dobre pojęcie o ich historycznym tle. Kiedy pterty zmusiły króla Prada do wybudowania floty ewakuacyjnej zdolnej przenieść ludzi z Landu na bliźniaczą planetę Overland, Kościół wystąpił z silnym protestem. Podstawowy dogmat religii głosił, że po śmierci dusza odlatuje na Overland, gdzie w drodze reinkarnacji przeżywa kolejne życie i wraca na Land w ten sam sposób, w ramach wiecznego i niezmiennego procesu wymiany. Propozycja, by tysiąc statków fizycznie podjęło przeprawę na Overlahd, była afrontem wobec ówczesnego Lorda Prałata i wywołane przez niego rozruchy zagroziły całemu przedsięwzięciu. Migracja odbyła się jednak pomimo niesprzyjających okoliczności.

Gdy okazało się, że na Overlandzie nie ma ludzi i żadnego odpowiednika landyjskiej cywilizacji, wiara niemal zanikła wśród kolonizatorów. To, że nie wyginęła do końca, było, według ojca Bartana, triumfem upartego irracjonalizmu. No dobrze, nie mieliśmy raqi — argumentowali ostatni pobożni ludzie — ale tylko dlatego, że nasze umysły są zbyt maluczkie, by w pełni docenić wspaniałość zamysłów Wielkiej Niezmienności. Wiedzieliśmy, że po śmierci dusza podejmuje wędrówkę do innego świata, a nasze wyobrażenie było tak niedoskonałe, że uważaliśmy, iż tym światem jest Overland. Teraz rozumiemy już, że faktycznym celem wędrówki odchodzącej duszy jest Farland. Niebieska Droga jest o wiele dłuższa, niż przypuszczaliśmy, bracia.