W końcu Bartan natrafił wzrokiem na odblask słońca w szerokiej rzece i postanowił, że wyznaczy ona naturalny koniec dzisiejszemu lotowi. Na północnym końcu jednego z zakosów wypatrzył mglisty słup dymu wyrastający z miejsca, które zdawało się leżeć blisko rzeki. Była to pierwsza oznaka ludzkiego siedliska, jaką widział od ponad dziesięciu dni. Zaciekawiony, tym bardziej że pojawiła się szansa zasięgnięcia języka o pustych ziemiach, przez które przeleciał, wziął kurs na strużkę dymu, lecąc tak szybko jak tylko śmiał z uwagi na niepewny stan powłoki balonu. Po niedługim czasie doszedł do wniosku, że miejsce, do którego zdążał, nie jest kolejną farmą, lecz małym miasteczkiem.
Leżało ono w rozwidleniu w kształcie litery igrek, tam gdzie do dużej rzeki wpadała mniejsza. Kiedy łódź podleciała bliżej, Bartan doliczył się około czterdziestu budynków, z których kilka miało rozmiary magazynów. Białe kwadraty i trójkąty żagli oznaczały, że rzeka jest żeglowna aż do południowego oceanu. Miasteczko miało wyraźnie charakter ośrodka handlowego, który mógł z czasem rozrosnąć się w ważną i kwitnącą miejscowość, a jego obecność tak blisko opuszczonych farm tym bardziej czyniła całą sprawę nadzwyczaj tajemniczą.
Na długo zanim Bartan dotarł do obrzeży miasta, ryk silnika zwrócił na siebie uwagę mieszkańców. Dwaj mężczyźni nadjechali galopem na niebieskorożcach, machając do niego rękami, po czym dotrzymywali kroku lecącej łodzi, podczas gdy BaYtan sprowadzał ją w dół, w kierunku otwartej piędzi ziemi obok mostu przewieszonego przez mniejszą z dwóch rzek. Mężczyźni i kobiety wysypywali się z pobliskich budynków zbierając się w koło. Kilku młodzieńców, nie potrzebując zachęty, ochoczo pochwyciło płozy i przytrzymało statek, dopóki Bartan nie uwiązał go do odpowiedniego młodego drzewka.
Czerwony na twarzy mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach zbliżył się do Bartana. Pomimo że był niższego wzrostu niż przeciętny mieszkaniec, sprawiał wrażenie pewnego siebie, i co dziwne w takim miejscu, nosił rapier.
— Jestem Majin Karrodall, kasztelan miasta Nowa Minnett — odezwał się przyjacielskim tonem. — Nieczęsto widujemy powietrzne statki w tych okolicach.
— Jestem przewodnikiem grupy osadników — odpowiedział Bartan na niewypowiedziane pytanie. — Nazywam się Bartan Drumme i byłbym wdzięczny za trochę wody do picia. Zaleciałem dziś dalej, niż zamierzałem, a praca wzmaga pragnienie.
— Możesz swobodnie wypić tyle wody, ile chcesz, ale jeśli wolisz, możesz dostać dobrego ciemnego piwa. Co ty na to?
— Poproszę dobrego ciemnego piwa. — Bartan, który nie próbował napoju alkoholowego od czasu przyłączenia się do ekspedycji, wyszczerzył zęby w uśmiechu, żeby okazać, jak bardzo docenia tę propozycję. Wśród gapiów rozległ się pomruk aprobaty i mężczyźni podążyli gromadnie ku otwartemu z przodu, podobnemu do stodoły budynkowi, który zdawał się spełniać podwójną rolę — miejsca zebrań i tawerny. Bartana usadzono przy długim stole w towarzystwie Korrodalla i około dziesięciu innych mężczyzn, z których większość przedstawiono mu jako kupców i załogantów statków rzecznych. Z miłego przekomarzania się Bartan wywnioskował, że podobne biesiady nie należą tutaj do rzadkości, oraz że jego przybycie było wygodnym pretekstem. Postawiono przed nim pokaźny kufel o dwóch uchach i gdy z niego upił, stwierdził, że piwo jest schłodzone, mocne i jak na jego gust wcale nie za słodkie. Podniesiony na duchu powitaniem i nieoczekiwaną gościnnością, począł gasić pragnienie i odpowiadać na pytania o siebie, łódź powietrzną i cele ekspedycji Trinchila.
— Obawiam się, że nie to chcielibyście usłyszeć, ale będziecie zmuszeni skręcić na północ. Ziemie na zachód stąd uszczuplają góry, a na południu ocean, a wszystkie lepsze skrawki już zajęto i zarejestrowano. Szczerze mówiąc, wasza sytuacja nie będzie też lepsza, gdy skręcicie na północ w stronę Nowej Kaili, ale doszły mnie słuchy o jednej czy dwóch małych, zacisznych, jak dotąd nie tkniętych dolinach po drugiej stronie pasma Bariery.
— Widziałem te dolinki — wtrącił pulchny mężczyzna nazwiskiem Otler. — Jedynym sposobem, by stanąć tam prosto, jest zapuszczenie sobie jednej nogi dłuższej od drugiej.
Uwaga ta wywołała wybuch śmiechu i Bartan poczekał, aż wszyscy ucichną.
— Przelatywałem właśnie nad wyśmienitymi ziemiami uprawnymi na wschód od rzeki. Rozumiem, oczywiście, że jest już za późno, by je zająć, lecz dlaczego tamtejsze farmy świecą pustkami?
— Nigdy nie będzie za późno, żeby zająć to przeklęte miejsce — mruknął Otler, wbijając wzrok w kufel.
Bartan natychmiast nastawił uszu.
— Co mó…
— Nie zwracaj na niego uwagi — rzekł Karrodall pospiesznie. — Piwo przemawia przez niego.
Otler siadł prosto, z nadąsanym wyrazem twarzy.
— Nie jestem pijany! Twierdzisz, że jestem pijany? Wcale nie!
— Jest pijany — upewnił Karrodall Bartana.
— Mimo wszystko chciałbym wiedzieć, co miał na myśli. — Bartan zdawał sobie sprawę, że ciągnąc ten temat irytuje kasztelana, ale dziwna uwaga Otlera kołatała się mu w głowie. — Dla mnie jest to rzecz dużej wagi.
— Powiedz mu to, co chce wiedzieć, Majin — rzucił ktoś inny. — Sam się przekona.
Karrodall westchął, rzucił Otlerowi złowieszcze spojrzenie i gdy zaczął mówić, jego głos stracił uprzednią śpiewność.
— Ziemie, o których wspomniałeś, nazywamy Złą Doliną. Prawdą jest, że wszystkie próby zasiedlenia tego terenu spełzły na niczym, jednak informacja ta na nic się tobie nie przyda. Twoi ludzie nigdy się tam nie osiedlą.
— Dlaczego nie?
— A jak myślisz, dlaczego nazywamy je Złą Doliną? To siedziba zła, przyjacielu. Wszyscy, którzy tam idą, zostają opętani.
— Przez duchy? Widma? — Bartan nie starał się ukryć niedowierzania i radości w głosie. — Mówisz, że na drodze do zajęcia tej ziemi stoją tylko chochliki?
Twarz Karrodalla przybrała poważny wyraz, jego oczy patrzyły bacznie na Bartana.
— Mówię, że nie radzimy się wam tam osiedlać.
— Dziękuję za radę. — Bartan dopił piwo, odstawił ozdobny kufel i wstał. — Dziękuję za gościnność, panowie. Wkrótce się wam. odpłacę.
Odszedł od stołu i wyszedł na podzienne słońce, pragnąc jak najszybciej wzbić się w powietrze i powrócić do ekspedycji z dobrą nowiną.
Rozdział 3
Podniebny statek, niesiony leciutką bryzą, kierował L^ się na wschód, a teren, ponad którym szybował, urozmaicały wzniesienia i porastały krzewy, co sprawiało, że jeźdźcy mieli niejakie trudności, by doścignąć tę dziwną „zwierzynę”.
Pułkownik Mandle Gartasian, który kłusował na czele kolumny, trzymał wzrok nieruchomo utkwiony w statku, powierzając swojemu niebieskorożcowi wyszukiwanie drogi wśród wertepów. Widok pokaźnego balonu z uczepioną poniżej gondolą o rozmiarach pomieszczenia mieszkalnego wywołał w jego pamięci zblakłe wspomnienia, które zadawały mu ból, jakiego nie doświadczył od czasu pierwszych lat pobytu na Overlandzie, a jednak nie potrafił odwrócić wzroku.