— Nikt — odparł Orracolde z triumfem w głosie. — Wszystkich starych zmiotło.
Gartasian milczał przez chwilę w ciszy, żegnając na dobre swoją żonę i syna, po czym powrócił myślą do obecnych kłopotów. Koniecznie musiał wywiedzieć się wszystkiego o międzyplanetarnych gościach. W kilku słowach wypowiedzianych przez Orracolde'a malowała się przerażająca sceneria, wizja cywilizacji w mękach agonii. Dryfujące kule ptert kłębiły się na niebie Landu rzucając się bez miłosierdzia na ludzkie ofiary, przywodząc je do całkowitej zagłady, aż ilość ich była…
Żołądek mnie piecze!
Uczucie palenia było tak straszliwe, że Gartasian o mało nie zgiął się wpół. W kilka sekund węzeł gorąca spod piersi wysunął macki do reszty ciała, jednocześnie Gartasian odniósł wrażenie, że powietrze wokół nieco się ochłodziło. Nie chcąc okazać, że coś mu dolega, tkwił w siodle bez ruchu i czekał, aż spazm dobiegnie końca. Jednakże trwał on z niezmiennym nasileniem i Gartasian doszedł do wniosku, że będzie musiał zebrać cenne informacje ignorując ból.
— Wszystkich zmiotło? — powtórzył. — Wszystkich? Czyli całe wasze społeczeństwo urodziło się po Migracji.
— Po Przelocie. Ten akt tchórzostwa i zdrady nazywamy Przelotem.
— Lecz jak udało się przetrwać niemowlętom? Bez rodziców byłoby to…
— Narodziliśmy się z tych, którzy byli częściowo odporni — przerwał mu Orracolde. — Wielu z nich pożyło dość długo.
Gartasian potrząsnął głową ciągnąc swoją myśl na przekór ogniowi trawiącemu mu rdzeń istnienia.
— Lecz na pewno wielu zginęło! Jaką macie liczbę ludności?
— Czy myślisz, że jestem głupcem? — odpowiedział Orracolde z szyderczym uśmiechem na ciemnej fizjonomii. — Przybyłem tutaj, by dowiedzieć się czegoś o waszym świecie, a nie żeby chlapać informacjami o moim. Zobaczyłem tyle, ile trzeba było zobaczyć, a ponieważ to już prawie małonoc…
— Twoja niechęć, by odpowiedzieć na moje pytanie, mówi sama za siebie! Wasze zastępy muszą istotnie być nieliczne, może nawet mniej liczne niż nasze. — Gartasian zadrżał gwałtownie, gdyż w przeciwieństwie do żaru palącego mu ciało, powietrze wokół spowiło go lepkim chłodem. Dotknął skroni, stwierdził, że jest śliska od potu i wstrząsająca myśl zaczęła mu świtać gdzieś głęboko w mózgu wijąc się jak glista. Od czasów młodości na Landzie nie natknął się na przypadek ptertozy, lecz nikt z jego pokolenia nie zapomni jej objawów — pieczenia w żołądku, obfitego potu, bólu w piersiach i wzdęcia śledziony…
— Zbladłeś, stary wojaku — zauważył Orracolde. — Coś ci dolega?
Gartasian starał się przemawiać normalnie.
— Nic mi nie jest.
— Ależ pocisz się i drżysz i… — Orracolde wychylił się przez reling, utkwił spojrzenie w twarzy Gartasiana, a jego oczy rozszerzyły się. Była to chwila niemal telepatycznej jedności. Potem Orracolde cofnął się i szeptem wydał rozkazy załodze. Któryś z jego towarzyszy schylił się znikając z pola widzenia, a palnik na statku zaczął ryczeć nieprzerwanie, pozostali dwaj zaś pospiesznie wybierali cumy zwróconej w dół armatki.
Gartasian miał absolutną, niezmąconą pewność tego, co wyczytał w oczach przeciwnika i w momencie, gdy pogodził się z własnym wyrokiem śmierci, jego umysł dał susa daleko poza ograniczoną teraźniejszość. Orracolde chełpił się bronią, o jakiej nie śniło się Overlandczykom, lecz nawet on nie przypuszczał, nie przeczuł przerażającej prawdy, którą zwiastowały jego własne słowa. On i jego załoga sami byli bronią — nosicielami ptertozy w postaci tak zjadliwej, że powalała z nóg, gdy tylko osoba nie zabezpieczona podeszła do nich bliżej.
Ich król, choć według norm Gartasiana najwyraźniej chory na umyśle, był na tyle roztropny, że wysłał statek zwiadowczy, by oszacować, na jaki opór trafią najeźdźcy. Jeśli otrzyma wiadomość, że obrony nie będzie, że obrońców Overlandu wytępi ptertoza, podsyci to jeszcze bardziej jego apetyt.
Nie mogę pozwolić im odlecieć!
Myśl ta dała Gartasianowi bodziec do działania. Jego ludzie znajdowali się zbyt daleko, by mu pomóc w jakikolwiek sposób, a statek już parł w górę. W tej sytuacji wyłącznie na Gartasianie spoczywała odpowiedzialność za zapobieżenie startowi. Jedynym sposobem w tej sytuacji było rozerwanie tkaniny potężnego balonu cisnąwszy w niego szablą. Dobył broni, odchylił się w siodle, by wykonać rzut i głośno westchnął, gdy nagły ból przeszył mu klatkę piersiową, paraliżując wzniesione ramię. Opuścił szablę do pozycji, z której mógł wyrzucić ją spod ramienia wysokim łukiem, gdy spostrzegł, że Orracolde wyciąga przeciw niemu muszkiet o dziwnym kształcie.
Licząc na opóźnienie powstające, gdy kryształy energetyczne łączą się ze sobą w komorze spalania, Gartasian machnął bronią w górę. Z muszkietu wydobył się dziwnie suchy trzask. Coś trzepnęło Gartasiana w lewe ramię okręcając go wokół własnej osi. Szabla, wyrzucona zbyt słabo, pokoziołkowała daleko od celu. Gartasian zeskoczył ze spłoszonego niebieskorożca i ruszył po leżącą na ziemi broń, lecz potworny ból w ramieniu i piersi przemienił zamierzony śmigły bieg w serię potknięć i chwiejnych kroków. W chwili gdy odzyskał szablę, gondola znajdowała się już wysoko, a niosący ją balon był daleko poza zasięgiem rzutu.
Stał i patrzył bezsilnie, jak statek podniebny gwałtownie nabiera wysokości, i widok ten przyćmił grozę jego osobistej tragedii. Chociaż statek unosił się na tle zamglonej, błękitnej tarczy Landu, niełatwo go było dostrzec, gdyż słońce znajdowało się niemal na linii wzroku, zalewając srebrem wschodnią krawędź bliźniaczej planety. Gartasian zrezygnował z próby przeniknięcia wzrokiem oślepiających promieni, igiełek światła. Opuścił głowę i wlepił wzrok w trawę myśląc o tym, że ostatnia akcja w jego karierze i życiu zakończyła się nikczemną porażką i jedynie odgłos kopyt zbliżającego się niebieskorożca wyrwał go z gorzkiej zadumy. Zostały jeszcze obowiązki, z których należało się wywiązać.
— Zostań tam! — krzyknął do porucznika Keero. — Nie zbliżaj się do mnie!
— Panie pułkowniku? — Keero wstrzymał wierzchowca do stępa, ale nadal posuwał się do przodu.
Gartasian wycelował w niego szablę.
— To rozkaz, poruczniku. Nie wolno się wam do mnie zbliżać. Jestem zarażony.
Keero stanął.
— Zarażony?
— Ptertoza. Słyszałeś o tym, jak sądzę.
Górną część twarzy Keero maskował cień przyłbicy, lecz Gartasian dostrzegł, jak usta porucznika wykrzywia trwoga. Zaraz potem skąpane w słońcu wzgórza zamigotały paletą barw, po czym gwałtownie przygasły, gdy z prędkością orbitalną nad okolicę nadciągnął cień Landu. Kiedy jego kraniec przemknął nad wzgórzami rozpoczynając niedługą fazę półcienia małonocy, ciemniejące niebo wpadło w objęcia potężnej spirali mglistej poświaty o ramionach usianych białymi, niebieskimi i żółtymi migocącymi gwiazdami. Świadomość, że oto po raz ostatni rozpościera się przed nim widowisko nocnego nieba, wypełniła Gartasiana pragnieniem, by wpatrywać się w nie aż do utraty tchu, by zapamiętać wzór drobnych zawirowań i komet, by wziąć ze sobą światło tam, gdzie światła nie ma. Odsunął te myśli i zwrócił się do porucznika, który czekał w odległości około dziesięciu metrów.
— Słuchajcie mnie uważnie, Keero! — zawołał. — Umrę, nim się skończy malonoc, a wy musicie… — Ogień w płucach podsycony krzykiem zmusił go do zrezygnowania z zamiaru, by cenne informacje przekazać ustnie.
— Zamierzam napisać raport dla króla, a ciebie czynię odpowiedzialnym za to, by do niego dotarł. A teraz wyciągnij książkę depesz, upewnij się, że ołówek nie jest złamany i zostaw to dla mnie na ziemi. Gdy to uczynisz, dołącz do pozostałych i czekaj z nimi, aż przybędzie król. Opowiedz mu o wszystkim, co się tu wydarzyło — i przypomnij mu, że nikomu nie wolno zbliżać się do mego ciała przynajmniej przez pięć dni.