Выбрать главу

Opadłszy z sił, wyczerpany przedłużonym aż do bólu mówieniem, Gartasian zmusił się, by pozostać w pionowej, regulaminowej pozyqi, gdy Keero zeskakiwał z siodła i umieszczał książkę depesz na ziemi.

Porucznik wdrapał się z powrotem na siodło, po czym zawahał się przez moment.

— Panie pułkowniku, przykro mi…

— W porządku — odparł Gartasian wdzięczny za ludzki gest. — Nie zaprzątaj sobie mną głowy. Po prostu jedź i weź ze sobą mojego niebieskorożca. Mnie on już na nic.

Keero zasalutował niezdarnie, zabrał zwierzę i odjechał w mrok. Gartasian podszedł do miejsca, gdzie leżała książka, a nogi z każdym krokiem uginały się pod nim coraz mocniej. Pozwolił ciału opaść na ziemię. Ledwie zdołał wyciągnąć ołówek ze skórzanej oprawki, a ostatni okruch słońca ześlizgnął się za krzywizny terenu. Dzięki aureoli Landu i niezwykłemu połyskowi gwiazd żarzących się na dalszej części nieba, z których kilka skupiło się w okrągłe, jasne pęki, widział dość dokładnie, by pisać, pomimo półmroku.

Usiłował oprzeć się na lewej ręce, lecz aż poderwał się w górę, gdy ból zaognił się w zranionym ramieniu. Badając ranę palcami stwierdził, że krążek z drzewa brakka, którym strzelono do niego z muszkietu, większą część swojej energii strawił żłobiąc zwiniętą skórę na brzegu pancerza. Utkwił mu w ciele, lecz nie złamał kości. Przypominając sobie, by zamieścić wzmiankę o tym, jak broń wypaliła bez zwykłego opóźnienia, zasiadł z książką na kolanach i rozpoczął spisywanie szczegółowego raportu na użytek tych, którzy wkrótce będą musieli stawić czoło śmiertelnemu wrogowi.

Dyscyplina umysłu, jakiej wymagało to zajęcie, pomogła mu uniknąć użalania się nad własnym losem, lecz ciało często przypominało o przegranej bitwie, którą toczyło z jadem pterty. Zdawało się mu, że żołądek i płuca wypełniają rozżarzone węgle. Śmiertelne skurcze zaciskały pierś, a sporadyczne napady dreszczy sprawiały, iż miejscami pismo stawałoby się prawie nieczytelne. Postęp objawów był tak gwałtowny, że dobrnąwszy do końca raportu Gartasian dziwił się tępo, że jeszcze nie stracił świadomości i że drzemią w nim resztki sił.

„Jeśli się stąd zabiorę”, pomyślał, „będą mogli zabrać tę książkę od razu i bez ryzyka dla życia.”

Ułożył książkę na ziemi i zaznaczył to miejsce przygniatając ją swoim hełmem z czerwonym pióropuszem. Podniesienie się na nogi wymagało o wiele większego wysiłku, niż przewidywał. Nie mógł nic poradzić na to, że zataczał się w różnych kierunkach przepatrując okolicę, która wyglądała jak scena namalowana na falującej materii. Keero zebrał ludzi i rozpalono ogień, by ułatwić królowi Chakkellowi dotarcie na miejsce. W półmroku żołnierze i wierzchowce tworzyli nieruchomą, bezkształtną bryłę i wszystko pozostawało w bezruchu, prócz bezustannie migocących meteorów na tle gęstego pola gwiazd.

Gartasian zgadywał, że na nim koncentrowały się spojrzenia jego ludzi. Odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku, słaniając się groteskowo, perląc trawę krwią z palców lewej ręki. Po jakichś dwudziestu krokach stopy uwięzły mu w paproci i upadł ciężko w przód, grzebiąc twarz w liściach o ostrych włoskach.

Nie było sensu wstawać.

Ani nadal starać się, by nie utracić świadomości.

„Wracam do was, Ronodo i mój mały Hallie”, pomyślał odgradzając się powiekami od wszechświata. „Niedługo będę z…”

Rozdział 4

Kiedy Toller usłyszał, że odsuwają rygiel w drzwiach celi, pierwszym uczuciem, jakiego doświadczył, była ulga. Pozwolono mu zatrzymać coś do pisania, więc godziny małonocy spędził siedząc z notatnikiem na kolanach i starając się ułożyć list do Gesalli i Cassylla. Miał zamiar wytłumaczyć się i przeprosić, lecz okazało się to niemożliwe, bo jak mógłby znaleźć choć odrobinę rozsądku w tym co zrobił? — i wszystko, co napisał zawarło się w jednym, banalnym słowie:

„Przepraszam”.

Słowo to wydało mu się odpowiednim, choć posępnym epitafium dla życia, które odrzucił, i w tej chwili odczuwał niezmierne pragnienie, by mieć już te ostatnie, jałowe minuty za sobą, odbębnione.

Wstał i obrócił się twarzą do drzwi, pewien, że ujrzy kata w towarzystwie dozorców więziennych. Jednak poszerzający się prostokąt światła ukazał brzuchatą postać króla Chakkella otoczoną strażnikami przybocznymi o kamiennych twarzach.

— Czy mam czuć się zaszczycony? — powitał go Toller. — Czy na egzekucję wyprowadzi mnie sam król?

Chakkell uniósł oprawną w skórę książkę depesz, w rodzaju tych, jakich używała armia kolcorroniańska.

— Twoje zdumiewające szczęście jednak cię nie opuszcza, Maraąuine. Podejmujemy grę na nowo. Chodźcie ze mną. Potrzebuję was.

Capnął Tollera za ramię z siłą, jakiej użyłby zapewne oprawca, i pociągnął do przejścia, gdzie zgaszone niedawno knoty nadal kopciły i dymiły w lichtarzach.

— Jestem potrzebny? Czy to znaczy…? — paradoksalnie w chwili gdy Toller zaczął cieszyć się nadzieją, obezwładniły go szpony śmiertelnego strachu, który zmroził mu skroń i zdławił głos w gardle.

— To znaczy, że jestem gotów zapomnieć o głupocie, jaką wykazaliście się w przeddniu.

— Jestem wdzięczny, Wasza Wysokość… naprawdę wdzięczny — zdołał wykrztusić Toller. W duchu zaś przyrzekł: nigdy już cię nie zawiodę, Gesallo.

— I dobrze, że jesteście! — Chakkell wyprowadził go z lochów przez bramę, przy której strażnicy wyprężyli się na baczność, i poprowadził go dalej na plac defilad, gdzie jak się wydawało, całe wieki temu Toller stawił czoło Karkarandowi.

— Pewnie ma to związek ze statkiem podniebnym, który wypatrzyliśmy? — zagadnął Toller. — Czy rzeczywiście przybył on z Landu?

— Porozmawiamy o tym na osobności.

W towarzystwie strażników Toller i Chakkell wkroczyli do pałacu tylnym wejściem i przemierzyli korytarze, aż dotarli do niepozornych drzwi. Jako że szedł za królem, Toller wyczuł mdły zapach potu niebieskorożca unoszący się z jego szat i ta pozostałość po pospiesznym galopie wzmogła jego ciekawość. Chakkell odesłał ludzi skinieniem dłoni i wprowadził Tollera do apartamentu o skromnych rozmiarach, gdzie jedyne umeblowanie stanowiły okrągły stół i sześć prostych krzeseł.

— Czytajcie. — Król wręczył Tollerowi książkę depesz, zasiadł przy stole i wbił wzrok w zaciśnięte pięści. Jego mocno opalona czaszka połyskiwała od potu i Chakkell wyraźnie był czymś niezmiernie wzburzony. Postanowiwszy, że niemądrze byłoby zadawać jakiekolwiek wstępne pytania, Toller usiadł po przeciwnej stronie stołu i otworzył książkę. Kłopoty, jakie w młodości sprawiało mu czytanie, rozwiały się z upływem lat, tak więc zapoznanie się z kilkoma stronami rękopisu zajęło mu zaledwie kilka minut, mimo że miejscami pismo było okropnie koślawe. Skończywszy zaniknął książkę i odkładając ją, niespodziewanie zauważył plamy krwi na okładce.

Nie podnosząc głowy Chakkell zerknął na niego spod brwi błyszcząc białymi półksiężycami z oczodołów.

— I co?

— Czy pułkownik Gartasian nie żyje?

— Oczywiście, że nie żyje, a sądząc po tym, co tu napisane, może być pierwszym z wielu — odparł Chakkell. — Pytanie brzmi: co możemy na to poradzić? Co uczynić z tym zarażonym nasieniem?