Выбрать главу

— Czy Wasza Wysokość myśli, że ten Rassamarden naprawdę zamierza przeprowadzić inwazję? Jest to dość nierozważne posunięcie ze strony człowieka, który ma do dyspozygi prawie nie zamieszkaną planetę.

Chakkell wskazał na raport.

— Widzieliście, co napisał Gartasian. Nie mamy do czynienia z ludźmi rozumnymi, Maraąuine. Według opinii Gartasiana, wszyscy oni są do pewnego stopnia stuknięci. A ich władca może się okazać najgorszy z całej tej bandy.

Toller przytaknął.

— Tak to zwykle bywa.

— Nie pozwalajcie sobie na zbyt wiele — warknął Chakkell. — Wasze doświadczenie w dziedzinie statków podniebnych nie ma sobie równych, dlatego chcę usłyszeć wasz pogląd na to, jak powinna wyglądać nasza obrona.

— No cóż… — przez ułamek sekundy uwagę Tollera rozpraszała wzbierająca fala niepohamowanej radości, po której natychmiast poczuł wstyd i wyrzuty sumienia. Co z niego za człowiek? Jeszcze nie skończył przysięgać sobie, że nigdy już niczego nie będzie stawiał wyżej niż błogosławionego zacisza sielskiej domowej egzystencji, a już serce bije mu żywiej na myśl o jakiejś nowej wojennej awanturze. Czyżby to była reakcja na wiadomość, że nie zostanie stracony, że życie potoczy się dalej? Czy też był człowiekiem z nieuleczalną skazą, tak jak dawno już nieżyjący książę Leddravohr? Ta druga możliwość była zbyt przykra, by ją rozważać.

— Czekam — zniecierpliwił się Chakkell. — Tylko mi nie wmawiajcie, że nasze położenie jest tak beznadziejne, że aż zapomnieliście języka w gębie.

Toller zaczerpnął głęboki oddech i wypuścił powietrze z westchnieniem.

— Wasza Wysokość, zakładając, że rzeczywiście dojdzie do walk, to los nam dyktuje warunki. Nie możemy przyjąć bezpośredniej bitwy z wrogiem i z oczywistych powodów nie wolno nam pozwolić, by ci tak zwani Nowi Ludzie postawili stopę na naszej planecie. W takiej sytuacji pozostaje nam tylko jedno wyjście.

— Czyli…

— Odcięcie się! Bariera! Musimy zaczaić się na ich statki w strefie nieważkości, w połowie drogi pomiędzy dwoma światami, i zniszczyć ich, gdy będą lecieć tu z Landu. To jedyny sposób.

Chakkell taksował oczami twarz Tollera, badając jego szczerość.

— O ile pamiętani, w tym rejonie powietrze jest zbyt zimne i rozrzedzone, by na dłuższą metę mogło dać możliwość przeżycia.

— Potrzebujemy statków o innej konstrukcji. Gondole muszą być większe i szczelnie zamknięte, by zatrzymywać powietrze i ciepło. Prawdopodobnie użyjemy nawet soli strzelniczej, by wzbogacić powietrze. To i pewnie jeszcze więcej będzie niezbędne, jeśli mamy przebywać w strefie nieważkości przez dłuższy okres.

— Czy naprawdę jest to wykonalne? — zapytał Cha-kell. — Wygląda na to, że opowiadacie o prawdziwych fortecach zawieszonych na niebie. Ciężar…

— Stare statki mogły pomieścić dwudziestu pasażerów plus niezbędne wyposażenie. To dość poważne obciążenie, więc żeby podwoić ich ładowność, trzeba będzie przyczepić dwa balony do jednej, wydłużonej gondoli.

— Warto by się nad tym zastanowić. — Chakkell wstał i spacerował wokół stołu marszcząc brwi i nie spuszczając wzroku z Tollera.

— Zdaje się, że specjalnie dla was powołam nowe stanowisko — wydusił w końcu. — Będzie to… Marszałek Nieba… odpowiedzialny za obronę powietrzną Landu. Będziecie podlegać tylko mnie i będziecie upoważnieni do korzystania z wszelkich niezbędnych zasobów — ludzkich czy materialnych — by dobrze wykonać swoje zadanie.

Tollera podniosła na duchu perspektywa nowego celu i kierunku w życiu, lecz ku własnemu zaskoczeniu z rezerwą myślał o poddaniu się fali kaprysów Chakkella. Jeśli w jednej chwili można go skazać na stracenie, a w drugiej wynieść na wysokie stanowisko, to nie jest niczym więcej jak tylko wytworem króla, kukłą bez godności, bez własnej tożsamości.

— Jeśli mam podjąć się tej misji — zaczął — to istnieją pewne…

— Jeśli macie się podjąć! Jeśli! — Chakkell odtrącił nogą swoje puste krzesło, plasnął dłońmi o stół i przechylił się przez blat. — Co się z wami dzieje, Maraąuine? Jesteście nielojalni wobec własnego króla?

— Jeszcze tego przedednia mój własny król skazał mnie na śmierć.

— Wiecie przecież, że nie dopuściłbym, aby sprawy zaszły tak daleko.

— Czyżby? — Toller nie ukrywał sceptycyzmu. — Wasza Wysokość odmówił mi jedynej przysługi, o którą błagałem.

Chakkell wyglądał na szczerze zdumionego.

— O czym wy mówicie?

— O życiu tego farmera, Spennela.

— A, o tym! — Chakkell na moment skierował wzrok w sufit okazując swoje poirytowanie. — Oto co zrobię, Maraąuine. Egzekucja została prawdopodobnie odłożona ze względu na to całe zamieszanie w mieście. Natychmiast więc pchnę umyślnego i jeśli wasz szanowny przyjaciel jeszcze żyje, zostanie oszczędzony. Czy to was satysfakcjonuje? Mam nadzieję, że tak, ponieważ nic więcej nie mogę dla was zrobić.

Toller kiwnął głową niepewnie, zastanawiając się, czy głos sumienia można zagłuszyć tak po prostu.

— Posłaniec musi wyruszyć natychmiast.

— Zrobione! — Chakkell obrócił się i skinął w kierunku wykładanej boazerią ściany, w której Toller nie potrafił wypatrzyć żadnej szczeliny, po czym opadł na krzesło stojące obok tego, które przewrócił. — A teraz, Maraąuine, musimy skonkretyzować nasze plany. Jesteście w stanie naszkicować projekt podniebnej fortecy?

— Myślę, że tak, ale chcę mieć Zavotle'a do pomocy — odparł Toller wymieniając nazwisko człowieka, z którym służył za czasów dawnej Eskadry Eksperymentalnej, a który później, podczas Migracji, został mianowany jednym z czterech pilotów królewskich. — Zdaje się, że lata on na jednym z królewskich statków kurierskich, Wasza Wysokość, więc odszukanie go nie powinno sprawić kłopotu.

— Zavotle? Czy to ten, co ma takie osobliwe uszy? Dlaczego chcecie właśnie jego?

— Jest bystry i dobrze nam się razem pracuje — odpowiedział Toller. — Potrzebuję go.

Ilven Zavotle mając czterdzieści parę lat wyglądał zbyt młodo jak na człowieka, który dowodził królewskim statkiem w czasie lotu z Landu. Z biegiem lat nabrał tylko odrobinę tuszy, włosy miał nadal ciemne, krótko przycięte, odsłaniając drobne, odstające, zagięte do wewnątrz uszy. Dołączył do Tollera i Chakkella w dziesięć minut po tym, jak wezwano go z pobliskiego lotniska, a jego żółty mundur kapitana lotnictwa nosił ślady pospiesznego wydobywania z szafy.

Gdy tłumaczyli mu naturę niebezpieczeństwa grożącego ze strony Nowych Ludzi, słuchał uważnie i, jak to miał we zwyczaju, robił notatki przejrzystym, ciasnym pismem. Zachowywał się dokładnie tak, jak Toller pamiętał: był precyzyjny i pedantyczny. Stylem bycia dawał do zrozumienia, że nie istnieje trudność, której nie można by przezwyciężyć w sposób uporządkowany, odwołując się do rozumu.

— Tak więc — zwrócił się Chakkell do Zavotle'a — co myślicie o koncepcji, by umieścić stałe, obsadzone załogą fortece w strefie nieważkości?

Królowi nie podobało się to, że musi konsultować się z poślednim kapitanem, lecz przystał na prośbę Tollera, a nawet, co mogło być miarą tego, jak poważnie ocenia sytuację, zaprosił Zavotle'a, by zasiadł z nimi przy jednym stole. Lustrował przybysza krytycznie z miną dyrektora szkoły, który szykuje się, by zganić odpowiedź ucznia.

Zavotle siedział wyprostowany jak struna, świadom, że przechodzi próbę, i odpowiadał bez wahania.

— Sądzę, ze tak, Wasza Wysokość. Prawdę mówiąc, będziemy do tego zmuszeni. Nie ma innej rady.