— Wasza Wysokość wybaczy — odparł Pelso drżącym t głosem. — Kazano mi donieść o tym bezzwłocznie. O zekucji, znaczy się.
— Egzekucji? Egze…? Aa, tak! Mówże, człowieku.
— Wasza Wysokość, posłałem po człowieka, który ma nakaz aresztowania.
— Nie było takiej potrzeby. Chciałem po prostu wiedzieć, czy wykonano robotę. No dobrze — gdzie on jest?
— Czeka we wschodnim korytarzu, Wasza Wysokość.
— Po co mi on w korytarzu? Sprowadź go tutaj, stary głupcze!
Chakkell bębnił palcami po stole, podczas gdy Pelso, ciągle kłaniając się, wycofywał się do drzwi.
Toller, choć wcale nie miał ochoty odbiegać myślami od dyskusji, skierował wzrok w stronę drzwi, gdy ukazała się w nich zwalista postać Gnapperla. Sierżant, przytrzymując hełm pod lewym ramieniem, nie zdradzał ani śladu zdenerwowania, chociaż niewątpliwie była to jego pierwsza audiencja u króla. Przemaszerował w kierunku Chakkella, zasalutował bardzo poprawnie i czekał na pozwolenie, by się odezwać, lecz oczami, w których malował się złośliwy triumf, poszukał wzroku Tollera, przekazując mu wiadomość, zanim jeszcze wypowiedział ją słowami. Poczucie winy i smutek kazały Tollerowi opuścić wzrok, gdy pomyślał o nieszczęsnym farmerze, na którego natknął się w drodze do Prądu jeszcze tego przedednia. Czyżby to naprawdę było tak niedawno? Obiecał Spennelowi pomoc i zawiódł go, a oliwy do ognia jego żalu dolewała świadomość, że Spennel się tego spodziewał. W jaki sposób miał bronić całego świata, jeśli nie umie uratować życia nawet jednemu człowiekowi…?
— Wasza Wysokość, egzekucja zdrajcy Spennela została przeprowadzona zgodnie z nakazem — ogłosił Gnapperl na znak Chakkella.
Chakkell wzruszył ramionami i zwrócił się do Tollera.
— Zrobiłem co w mojej mocy. Zadowolony?
— Chcę zadać temu człowiekowi parę pytań. — Toller podniósł głowę i zatopił spojrzenie w Gnapperlu. — Liczyłem na to, że egzekucja się opóźni. Czy widok statku podniebnego nie wywołał zamieszek w mieście?
— Było wiele zamieszek, panie, lecz nie mogłem pozwolić, by stanęły one na drodze moim obowiązkom. — Gnapperl przemówił z niekłamaną dumą, czym jednocześnie chciał w skrytości ducha podrażnić Tollera. — Nawet kat wyruszył z tłumem w pogoni za statkiem, więc zmuszony byłem galopować kilka mil do utraty tchu, by go znaleźć i sprowadzić z powrotem do miasta.
„Był to pierwszy kat, którego dziś spotkałeś”, pomyślał Toller. „Drugim jestem ja”.
— To wam się chwali, sierżancie — rzekł na głos. — Zdaje się, że przedkładacie swoje obowiązki ponad wszystko inne.
— Tak jest w istocie, panie.
— Co to za przedstawienie, Maraąuine? — wtrącił Chakkell. — Nie wmawiajcie mi czasem, że zniżacie się do niesnasek ze zwykłymi żołnierzami.
Toller uśmiechnął się do króla.
— Wręcz przeciwnie, żywię dla sierżanta tak duże poważanie, że mam zamiar wcielić go do służby pod moimi rozkazami. To dopuszczalne, prawda?
— Już wam powiedziałem, że możecie wziąć każdego, kogo zechcecie — rzucił Chakkell niecierpliwie.
— Chciałem, by sierżant usłyszał to z ust Waszej Wysokości. — Toller mówił prosto do Gnapperla, który zdając sobie sprawę, że źle oszacował sytuację, zaczynał się niepokoić. — Czeka nas wiele niebezpiecznych zadań, gdy przyjdzie testować nasze nowe statki podniebne, unoszące się bez balonów w górnych rejonach atmosfery, i wtedy właśnie będę potrzebował ludzi, którzy przedkładają swoją służbę ponad wszystko inne. Sierżancie, odeślijcie resztę waszego oddziału z powrotem do Panvarla z ukłonami ode mnie, a potem zameldujcie się u pałacowego komendanta. Odmaszerować!
Gnapperl, pobladły i pogrążony w myślach, zasalutował i opuścił pomieszczenie, a za nim podążył zgięty wpół sekretarz.
— Powiedziałeś mu o naszych obradach — jęknął Chakkell.
— Im prędzej wieść się rozniesie, tym lepiej — stwierdził Toller. — Poza tym chciałem, by sierżant wyrobił sobie niejakie pojęcie o tym, co mam dla niego w zandarzu.
Chakkell potrząsnął głową i westchnął.
— Jeśli masz zamiar ułatwić mu śmierć, zrób to szybko. Nie zniosę, byś marnował swój cenny czas na głupoty.
— Wasza Wysokość, w tym raporcie znalazłem coś, czego nie potrafię zrozumieć — odezwał się Zavotle, bezwiednie drapiąc się po brzuchui Podczas rozmowy z sierżantem jego wąska głowa, o uszach odstających jak małe zaciśnięte piąstki, pochylała się nad książką depesz pułkownika Gartasiana. Zavotle wyglądał na zaintrygowanego.
— Czy to ma związek z muszkietem?
— Nie, Wasza Wysokość. Ma to związek z samymi Landyjczykami. Jeśli ci Nowi Ludzie o dziwnym wyglądzie są wyłącznie potomkami mężczyzn i kobiet częściowo odpornych na ptertozę, to czyż jakaś ich liczba nie powinna urodzić się i u nas?
— Być może narodziło się ich kilku — odparł Chakkell nie okazując szczególnego zainteresowania. — Rodzice prawdopodobnie pozbyli się ich szybko, nie chwaląc się nikomu. Albo może ich cechy są utajone. Nie objawiają się aż do czasu, gdy wystawi się bachora na działanie toksyn, a pterta na Overlandzie nie jest trująca.
— Jeszcze nie — przypomniał mu Toller — ale jeśli nadal będziemy niszczyć drzewa brakka, pterty na pewno ulegną przemianie.
— O to trapić się będą już przyszłe pokolenia — stwierdził Chakkell łomocąc w stół pięścią jak młot. — Przed nami piętrzą się problemy, na których rozwiązanie mamy kilka dni, a nie kilka wieków. Słyszycie, co mówię? Dni!
„Słyszę”, pomyślał Toller i w myślach wznosił się już w kierunku strefy nieważkości, tego królestwa rzadkiego, zimnego, poznaczonego smugami meteorów powietrza, które przemierzył tylko dwa razy w życiu i nigdy nie spodziewał się, że ujrzy je ponownie.
Rozdział 5
Sen powracał wiele razy w ciągu nocy, przenosząc Bartana Drumme'a z powrotem do dnia pierwszego lotu powietrzną łodzią. Właśnie zacumował łódź i zmierzał w kierunku skąpanego w bieli gospodarstwa. Wewnętrzny głos łajał go ostrzegając, by nie wchodził do domu, lecz choć się bał, Bartan nie miał sił zawrócić. Otworzył zasuwę w zielonych drzwiach i pchnął je na oścież — a bestia czekała w środku, delikatnie wysuwając ku niemu swoją pojedynczą mackę. Tak jak to się stało w rzeczywistości, Bartan odskoczył w tył i upadł, a kiedy znów podniósł wzrok, potwór przemienił się w górę starych łachów zawieszoną na kołku w ścianie. Sen różnił się od rzeczywistości tym, że fartuch nadal kiwał na niego ospale, w sposób, którego przyczyną nie mogły być chwilowe prądy powietrza, i to napełniało go większym strachem niż konfrontacja z samą bestią…
W tym momencie fBartan zawsze budził się z jękiem przerażenia, stwierdzając z ulgą, że znajduje się w normalnym świecie o nocnej porze, lecz za każdym razem, gdy udało mu się zdrzemnąć, sen zaczynał się od nowa.
W rezultacie z wdzięcznością witał powrót światła dziennego, mimo że wstawał skonany, a zmęczenie pulsowało w całym jego ciele. Zajął dużą działkę, tak jak się tego po nim spodziewał Jop Trinchil, i każdego dnia zapracowywał się na śmierć, usiłując przygotować wszystko na przybycie Sondeweere.
Teraz, gdy powoził swoim odremontowanym wozem w stronę działki Phoratere'ów, kontrast pomiędzy zlanym słońcem powietrzem poranka a koszmarami ciemności pokrzepiał go, usuwając ostatnie ślady znużenia.
W nocy padało, powietrze było miękkie, gęste i pełne słodyczy. Prosta czynność oddychania nim przejmowała go subtelnym dreszczem i wzruszała, jak gdyby powietrze to pochodziło jeszcze z tamtych dawnych lat, kiedy był dzieckiem o marzycielskim spojrzeniu, postrzegającym przyszłość jako coś niewiele bliższego niż mieniąca się złota łuna. Świadomość, że ten instynktowny optymizm z dzieciństwa był w pełni uzasadniony, przydawała w jego oczach jaśniejącym polom dodatkowego blasku.