Toller podszedł do swego statku, dając znak pozostałym pięciu pilotom, by uczynili to samo. Postanowił lecieć w środkowym segmencie fortecy, ponieważ wydawał się mniej bezpieczny niż zamknięta sekcja końcowa i jego załoga potrzebowała dodatkowego wsparcia. Nieco poniżej krawędzi segmentu zamontowano prowizoryczną podłogę i tam znalazły się stanowiska załogi oraz schowki zawierające różnego rodzaju ekwipunek.
Centralnie zamocowany palnik był tym samym, który służył w czasie Migracji i leżał w składach Chakkella przez ponad dwadzieścia lat. Jego główny element stanowił pień młodego drzewa brakka. Po jednej stronie bulwiastej podstawy znajdował się mały lej napełniony pikonem oraz rura wprowadzająca kryształy do komory spalania pod pneumatycznym ciśnieniem. Po drugiej stronie podobny mechanizm kontrolował dopływ halvellu, a obie rury były obsługiwane przez jedną dźwignię.
Ponieważ segment leżał na boku, Toller, aby operować urządzeniem sterującym palnika, musiał położyć się w fotelu. Szabla, którą zabrał przez zapomnienie, czyniła tę pozycję jeszcze bardziej niewygodną. Napełnił pneumatyczny zbiornik, potem dał znak człowiekowi dozorującemu pompowanie balonu, że jest gotów do rozpalenia. Załoga obsługująca ręczny wentylator przestała kręcić korbą i odciągnęła niezgrabną maszynę wraz z dyszą na bok.
Toller przesunął do przodu dźwignię kontrolną i trzymał ją w tym położeniu przez jakąś sekundę. Rozległ się huk, gdy kryształy energetyczne łączyły się, a powstający gorący gaz, migling, z rykiem wpadał w rozwarty wylot balonu. Toller, zadowolony z pracy palnika, spowodował serię wybuchów — cały czas pod kontrolą, żeby zmniejszyć ryzyko zniszczenia płótna przez gorąco — i wielka powłoka zaczęła nadymać się, a w końcu oderwała się od ziemi. Obsługa naziemna podniosła ją za pomocą czterech pórek, które stanowiły główną różnicę między statkiem kosmicznym a jednostką przeznaczoną do normalnych lotów atmosferycznych. Balon, teraz napełniony w trzech czwartych, zawisł między wspornikami, lakierowana płócienna powłoka pulsowała i falowała niczym gigantyczne płuco.
Gdy stopniowo wzniosła się do pionu, ludzie trzymający liny korony zbliżyli się i przymocowali je do uchwytów, podczas gdy inni delikatnie podnieśli segment. I nagle statek był gotów do lotu, trzymany na uwięzi jedynie siłą ludzi napinających liny. Reszta załogi wspięła się szybko po szczeblach umieszczonych na ścianach segmentu i zajęła wyznaczone miejsca.
Toller zerknął na inne statki i z zadowoleniem pokiwał głową, widząc, że ich załogi weszły na pokład równo z jego ludźmi. Jednoczesny start grupy statków stanowił odstępstwo od ustalonej kolcorroniańskiej praktyki, ale pomyślne zmontowanie fortec w strefie nieważkości miało zależeć od precyzyjnego lotu w ścisłej formacji. Zavotle zadecydował, że równoczesny start pomoże pilotom zaznajomić się ze statkami i pozwoli na wcześniejsze wykrycie wszelkich problemów. Nie było czasu na próbne loty i załogi musiały uczyć się pod kuratelą najsurowszego i najmniej pobłażliwego ze wszystkich mistrza — natury.
Toller upewniwszy się, że pozostali piloci są gotowi, dał znak ręką i włączył palnik, tym razem na dłużej, by rozpocząć wznoszenie. Ryk palnika odbił się wzmocnionym echem w rozległej komorze balonu, który teraz przysłaniał większą część nieba. Obsługa na komendę startowego zwolniła liny cumownicze. Gdy statek zaczął wzbijać się pionowo w górę, powietrze było nieruchome, nawet najlżejszy podmuch nie powodował bocznego przesunięcia. Toller wstał, wychylił się nad krawędzią segmentu i spojrzał na powoli malejący plac defilad. Dostrzegł sylwetkę Ilvena Zavotle'a, łatwo rozpoznawalną z powodu przedwcześnie posiwiałych włosów, i pomachał do niego. Zavotle nie odpowiedział, ale Toller czuł, że Zavotle go widział i że dałby wiele, by zamienić się miejscami i osobiście dopilnować wprowadzania w życie własnych pomysłów.
— Ściągnąć wsporniki, lordzie? — zapytał takielarz, Tipp Gotlon, chudy młodzieniec ze szczeliną między zębami.
Toller skinął i Gotlon ruszył przez kolisty pokład, ściągając wolno wiszące rozporki i mocując je do krawędzi segmentu. Mechanik Millyat Essedell, wyglądający na kompetentnego krzywonogi mężczyzna z kilkuletnim stażem w Służbie Powietrznej, na tym etapie lotu nie miał nic do roboty, ale kucnąwszy przy schowku zawzięcie sortował oraz sprawdzał narzędzia. Środkowa część fortecy posiadała trzyosobową załogę, choć końcowe miały po pięciu załogantów, ponieważ była obciążona dodatkowym ładunkiem uzbrojenia, które miało zostać użyte przeciw najeźdźcom.
Toller, zadowolony, że może polegać na swych towarzyszach, skoncentrował się na znalezieniu takiej sekwencji pracy palnika, która zapewniłaby prędkość wznoszenia wynoszącą w przybliżeniu dwadzieścia mil na godzinę. Zaprzestał prób w rytmie cztery sekundy pracy na dwadzieścia sekund jałowych, dobrze zapamiętanym ze swego pierwszego przelotu międzyplanetarnego, i przez następne dziesięć minut piloci innych statków ćwiczyli się w utrzymaniu tempa osiągniętego przez jego jednostkę. Balony, ogromne, lecące blisko siebie — to był zachwycający spektakl. Każdy szczegół statków ostro rysował się w perłowym świetle, podczas gdy świat łagodnie zapadał się w błękitnej mgiełce.
Statki stały się jedyną rzeczywistością Tollera.
Patrząc w dół na miasto Prąd, czuł, jak niewielkie pokrewieństwo łączy go z tym miejscem i mieszkańcami. Ponownie przekształcił się w podniebne stworzenie i jego zajęcia już nie były zajęciami zwyczajnych, nierozerwalnie związanych z powierzchnią planety istot. Racje stanu i stan spraw znaczyły tak niewiele w porównaniu ze stanem nitów czy lin. A jeszcze choćby to dziwne bwczenie, które balon czasem wydawał bez żadnej widocznej przyczyny…
Eskadra wzniosła się na wysokość dwóch mil i Toller dał sygnał do pionowego rozproszenia. Manewr przeprowadzono szybko i bez nieszczęśliwych wypadków, przechodząc ze zwartego szyku horyzontalnego w luźną stromą formację, która mogła stawiać czoło nocy bez ryzyka kolizji.
Toller przed startem doprowadzał się do skrajnego wyczerpania, czasami łapiąc tylko po dwie godziny snu na dobę, i teraz, w czasie wymuszonej bezczynności jego ciało domagało się wypoczynku. Gdy obsługiwał palnik, popadał w odrętwienie, intensywnie odliczając rytm, i większą część czasu spędzał drzemiąc i śniąc. Często po przebudzeniu nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje, i ze strachem wlepiał wzrok w krzywiznę balonu, dopóki nie uprzytomnił sobie, co to jest i dokąd go niesie. Innymi razy, szczególnie w nocy, gdy wokół bez przerwy pobłyskiwały meteory, nie rozbudzał się w pełni i w takim półtransie zdawało mu się, że leci w towarzystwie mężczyzn i kobiet, którzy umarli dawno temu, a tutaj znów patrzyli w przyszłość z lękiem i nadzieją.
Zmieniające się wzory nocy i dnia wymagały jego czasową dezorientację. W trakcie wzlotu noc overlandzka stawała się krótsza, a mołonoc wydłużała się. Noce dążyły do osiągnięcia całkowitej równowagi, która miała zapanować w połowie drogi między bliźniaczymi planetami. Toller odkrył, iż prawie zatracił umiejętność rozpoznawania następujących po sobie sekwencji. Najpewniejszą miarą upływu czasu stał się statkowy wysokościomierz — proste urządzenie zawierające jedynie pionową skalę, z czubka której na delikatnej sprężynce zwisał mały odważnik. Na początku lotu ciężarek znajdował się naprzeciwko najniższego znaczka skali, ale w czasie wspinania, gdy przyciągnie Overlandu stopniowo malało, ciężarek wędrował w górę, analogicznie do balonu — miniaturowy statek żeglujący w miniaturowym kosmosie. Kolejnym wiarygodnym wskaźnikiem było wzrastające zimno. W czasie pierwszego lotu Tollera załoga nie spodziewała się takiego fenomenu i w rezultacie srodze cierpiała z chłodu, ale teraz ludzie mieli grube pikowane kombinezony, dzięki którym niskie temperatury stały się mniej dokuczliwe. Siadając blisko palnika można było nawet poczuć przytulne ciepło, to ono było odpowiedzialne za nieustającą senność Tollera, który mógł trwać w tym stanie godzinami, gapiąc się w ciemniejący błękit nieba, płonące gwiazdy rozrzucone w skłębionych wirach światła, na długie warkocze komet i Farland wiszący w oddali niczym zielona latarnia.