Spiął niebieskorożca i przybliżył się do sierżanta.
— Jak się nazywacie? — spytał.
— A czemu chcecie wiedzieć? — odparował sierżant. — Panie.
Ku swojemu zdziwieniu Toller stwierdził, że przed oczami.
— Cicha i na krańcach pola widzenia rozbłysły języczki czerwieni, co zawsze towarzyszyło najzapalczywszej złości w młodzieńczych latach. Pochylił się do przodu, zatopił wzrok w twarzy sierżanta i patrzył, jak znika z niej wyzywająca mina.
— Pytam po raz ostatni, sierżancie — wycedził. — Jak brzmi wasze nazwisko?
Tym razem sierżant zawahał się tylko na ułamek sekundy.
— Gnapperl.
Toller posłał mu szeroki uśmiech.
— Świetnie, Gnapperl. Teraz, gdy się poznaliśmy, możemy zostać dobrymi przyjaciółmi. Jadę w tej chwili do Prądu na audiencję u króla, i pierwszą rzeczą, jaką uczynię, będzie uniewinnienie Oaslita Spennela. Do tego czasu biorę go pod moją osobistą opiekę i choć przykro mi mówić o tym teraz, gdy zostaliśmy już dobrymi przyjaciółmi, jeśli coś złego stanie się temu człowiekowi, na waszą głowę spadnie o wiele gorsze nieszczęście. Myślę, że wyrażam się jasno…
Sierżant posłał mu nieżyczliwe spojrzenie i nerwowo poruszając wargami zastanawiał się, co odpowiedzieć. Toller skinął mu z udawaną grzecznością, zawrócił wierzchowca zmusił do szybkiego galopu. Od głównego miasta Kolcor-ronu dzieliło ich parę mil, miał więc nadzieję znaleźć się w Prądzie przynajmniej godzinę przed Gnapperlem i jego drużyną. Rzucił okiem na ogrom bliźniaczej planety wiszącej dokładnie nad jego głową i grubość oświetlonego słońcem sierpu upewniła go, że dotrze na umówione spotkanie w samą porę. Nawet mając do omówienia uwolnienie Spennela, zdąży załatwić resztę spraw i znaleźć się z powrotem w domu, nim słońce zajdzie za Stary Świat. Oczywiście jeśli król jest w dobrym nastroju.
Postanowił, że najlepiej będzie zagrać na niechęci, z jaką Chakkell odnosił się do pomysłu, by szlachta znowu powiększała swe terytoria. Kiedy powstało nowe państwo Kolcorronu, Chakkell, pierwszy nie dziedziczny władca w historii, zadbał o wzmocnienie własnej pozycji, poważnie okrąjając włości arystokratów. Działania te spotkały się z pewnymi protestami, lecz Chakkell rozprawił się z nimi stanowczo, a w niektórych przypadkach krwawo. Toller miał wówczas zbyt wiele pilnych spraw, by zaprzątać sobie głowę podobnymi sprawami.
Tamte wczesne lata po Migracji kołatały się teraz w jego pamięci jak sen. Z trudem przywoływał przed oczy obraz chyboczącego się sznura statków podniebnych, tworzących wysoką na wiele mil piramidę, zmierzających ku Overlan-dowi z zenitu nieba po trudach międzyplanetarnej przeprawy. Większość statków rozebrano zaraz po lądowaniu, materiał balonów gazowych posłużył osadnikom za namioty albo czasem, po ponownym zszyciu, został użyty do konstrukcji powłok niektórych konstrukcji. Kaprys Chak-kella sprawił, że pewną liczbę statków zachowano jako zalążek przyszłego muzeum, jednak Toller od dawna nie miał okazji bliżej się im przyjrzeć. Widoku bezwładnych, opatrzonych podporami uwięzionych balonów nie dało się pogodzić z twórczym dynamizmem nowego etapu w życiu Tollera.
Wspiąwszy się na szczyt wzniesienia, ujrzał w oddali Prąd, który miał swoją kolebkę w zakolu szerokiej rzeki. W oczach Tollera miasto przedstawiało przedziwny widok, gdyż, w odróżnieniu od Ro-Atabri, gdzie się wychował, wyrosło z abstrakcyjnej myśli, architektonicznego planu. Skupisko wysokich budynków znaczyło serce stolicy, wyraźnie rysując się na tle zielonej płaszczyzny krajobrazu, natomiast układ pozostałych dzielnic był wciąż zaledwie zaznaczony. Przyszłe aleje i skwery wytyczały w paru miejscach wstęgi drewnianych domostw, przeważnie jednak tylko samotne słupy i pomalowane na biało kamienie. Tu i ówdzie, na przedmieściach, wzniesiona z kamienia konstrukcja państwowego urzędu nadawała architektonicznemu planowi znamiona rzeczywistości. Budynki te przywoływały obraz samotnych posterunków obleganych przez zastępy traw i krzewów. Na szerokich połaciach ziemi nic się nie poruszało, tylko kuliste pterty posuwały się łagodnymi skokami naprzód po otwartych polach lub wzdłuż płotów.
Toller wjechał traktem do miasta. Odwiedzał je bardzo rzadko. Mijając wzbierający nurt pieszych — mężczyzn, kobiet i dzieci, dotarł do centralnej dzielnicy, gdzie wpadł w sam środek kipiącego zgiełku, który przypominał mu dawne miasteczko targowe w Starym Świecie. Publiczne budynki wzniesiono w tradycyjnym kolcorroniańskim stylu, który cechowały zazębiające się romboidalne wzory z różnokolorowej cegły i tynku, a zmodyfikowanym z konieczności. Narożniki i obrzeża domów powinien zdobić ciemnoczerwony piaskowiec, jednak na Overlandzie nie natrafiono na użyteczne złoża tego kamienia i architekci zastępowali go brązowym granitem. Większość sklepów i zajazdów budowano tak, by przypominały te w Starym Świecie, zatem w niektórych miejscach Toller miał wrażenie, że znalazł się z powrotem w Ro-Atabri.
Mimo wszystko widok surowych i nie wykończonych budynków utwierdzał go w przekonaniu, że Chakkell chciał zrobić zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Przeprawę na Overland udało się przeżyć zaledwie dwunastu tysiącom ludzi, i choć rozmnażali się w szybkim tempie, populacja całej planety nie przekraczała pięćdziesięciu tysięcy. Dużą liczbę Kolcorronian stanowiła młodzież, a na skutek dążeń Chakkella, pragnącego opanować cały glob, mieszkała w skupiskach porozrzucanych po kontynencie. Nawet ludność Prądu, zwanego miastem stołecznym, nie sięgała ośmiu tysięcy, człowiek czuł się tam jak wiosce, przedziwnym zrządzeniem losu okrzykniętej stolicą.
Kiedy dojeżdżał do północej części miasta, w polu widzenia Tollera coraz częściej migał pałac królewski wznoszący się na drugim brzegu rzeki. Była to prostąkątna budowla o niepełnej konstrukcji, bez skrzydeł i wież, ich wzniesienie nawet niecierpliwy Chakkell musiał powierzyć przyszłym pokoleniom. Biało-różowy marmur, którym ozdobiono pałac, prześwitywał przez rzędy niewyrośniętych drzewek. Wkrótce Toller jechał już przez jedyny most, łączący brzegi rzeki. Przy pałacowej bramie z drzewa brakka dowódca straży rozpoznając nadjeżdżającego Tollera dał znak, że może wjechać nie zatrzymując się.
Na dziedzińcu stało około dwudziestu powozów i tyleż samo niebieskorożców, dowód bardzo pracowitego przed-dnia króla. Tollerowi zaświtała myśl, że może wcale nie uda się mu zobaczyć z Chakkellem, i poczuł nagły dreszcz niepokoju o Spennela. Groźba, jaką rzucił sierżantowi, nie na wiele się zda, jeśli kat i wysocy urzędnicy dostaną nakaz egzekucji. Zsiadł z niebieskorożca, odwiązał skórzany futerał i pospiesznie skierował się w stronę opatrzonego łukiem głównego wejścia. Wartownicy rozstąpili się przed nim bezzwłocznie, ale tak jak się obawiał, przed rzeźbionymi drzwiami do sali audiencji drogę zagrodzili mu halabardnicy w czarnych zbrojach.
— Przykro mi, mój panie — rzekł jeden z nich. — Macie poczekać tu, aż król was poprosi.
Toller zerknął na ludzi, którzy stali w korytarzu w grupkach po dwóch lub trzech. Kilku nosiło szable i pióra — insygnia królewskich posłańców.
— Ale ja mam wyznaczone spotkanie na godzinę dziewiątą.
— Niektórzy czekają tu od siódmej, mój panie. Tollera ogarnął silniejszy niepokój. Spacerował wkoło po mozaikowej posadzce, podczas gdy dojrzewała w nim decyzja. Potem podszedł ponownie do halabardników, starając się wywrzeć wrażenie człowieka odprężonego i spokojnego. Kiedy wdał się z nimi w swobodną pogawędkę, zauważył, że przyjęli to jako zaszczyt, ale nie do końca — sprawowanie warty przy tych drzwiach przydawało im powagi w kontaktach z wieloma petentami. Toller przez kilka minut prowadził rozmowę i gdy zaczynał już mieć kłopoty z wymyślaniem odpowiednio trywialnych tematów, po drugiej stronie podwójnych drzwi rozległy się kroki.