— Chyba nie ma sensu tu siedzieć — powiedział. Nie chciał, by młodszy towarzysz przejrzał jego uczucia. Stopy już wsunął w worek, ocieplany wełną i wielki na tyle, aby człowiek całkowicie mógł się w nim zmieścić. Odpiął uprząż, wyprostował się i wtedy zauważył szablę, nadal przywiązaną do pobliskiego słupka. Przez chwilę zastanawiał się, czyby jej nie zostawić. Zabieranie do worka zdawało się kłopotliwe i bezsensowne, ale pozostawienie szabli byłoby jak porzucenie starego przyjaciela. Przypasał broń i podniósł głowę na czas, by zobaczyć, jak Gotlon — nadal z uśmiechem na twarzy! — skacze ze skraju pokładu.
Gotlon koziołkował w sterylnym błękicie, opromieniony blaskiem słońca, póki nie znieruchomiał jakieś trzydzieści jardów od statku. Nie próbował zmienić przyjętej pozycji, tylko ulotne pióropusze oddechu świadczyły, że żyje.
Toller spojrzał w kierunku siostrzanych statków i zobaczył, że inni, podążając za przykładem Gotlona, skaczą w rozrzedzone powietrze. Wcześniej ustalono, że nie będzie żadnej synchronizacji, ludzie mają skakać, gdy uznają, że są gotowi — i nagle Toller przestraszył się, że będzie ostatni i że wszyscy to zobaczą. Podciągnął worek do piersi, odepchnął się mocno i poszybował twarzą w dół nad krawędzią pokładu.
Overland wślizgnął się w jego pole widzenia i trwali tak twarzą w twarz jak kochankowie, a planeta wzywała go z odległości tysięcy mil. Na wypukłości, na której nadal panowała noc, niewiele było widać, ale w sierpie słonecznego blasku jaśniał bladozielony, przyprószony ochrą i przysłonięty maswerkiem białych chmur równikowy kontynent oraz wielkie oceany ginące na krzywiznach biegunów.
Toller przez pewien czas podziwiał półkulę, zauroczony ogromem i pięknem, potem podciągnął kolana i zamknął wór nad głową.
MNie spodziewałem się, że zasnę.
Czy ktokolwiek pomyślał, że człowiek zdoła zasnąć w czasie oszałamiającego lotu z błękitnej strefy centralnej do powierzchni planety?
Ale tu jest ciepło i ciemno, a godziny mijają powoli. Prędkość stopniowo wzrasta, atmosfera staje się coraz bardziej gęsta, czuję, że worek zaczyna się kołysać i zataczać, a w szumie przemykającego obok powietrza jest coś hipnotyzującego. Łatwo zapaść w sen. Prawdę mówiąc, prawie zbyt łatwo. Pomyślałem, że niektórzy mogą nie obudzić się na czas, że nie zdążą wydostać się z worków i rozpostrzeć spadochronów, ale z pewnością to śmieszne przypuszczenie. Jedynie człowiek opętany myślą samobójczą mógłby nie przygotować się w odpowiedniej chwili.
Czasami otwieram worek i wyglądam, by sprawdzić, jak radzą sobie moi towarzysze, ale już ich nie mogę znaleźć. Spadamy w nieznacznie różnym tempie i w miarę upływu godzin rozciągnęliśmy się w długą linie. Warto zauważyć, że spadamy szybciej od statków — tego nie można było przewidzieć. Fałszywe pokłady, symetrycznie przymocowane do balkonów, próbują utrzymać horyzontalne ustawienie, chociaż same pozbawione gazu balony zapadły się i ciągną w ich kilwaterze, tym samym stwarzając większy opór.
Gdy zostawiliśmy statki za sobą, zauważyłem, że pokłady oscylują w strumieniu powietrza, a gdy widziałem je po raz ostatni, wyglądały jak sześć wolno mrugających gwiazd. Muszę zrelacjonować to Zavotle'owi, który może zechce przeprojektować mocowania, tak by pokłady mogły spadać w ustawieniu pionowym. Wtedy statki mogłyby poruszać się szybciej. Zderzenie z gruntem byłoby gorsze, ale silniki przecież są niezniszczalne.
Czasami myślę o ludziach, których pozostawiliśmy tam, w strefie nieważkości, i mam szczere powody, by im zazdrościć. Oni przynajmniej mogą coś robić! Mają do wykonania niezliczone zadania… uszczelnienie fortec mas-tyką… cogodzinne sprawdzanie dymu ostrzegającego przed dryfowaniem… zakładanie miechów ciśnieniowych… przygotowanie pierwszych posiłków… sprawdzanie silników i uzbrojenia… ustalenie zmiany wachty…
Worek kołysze się lekko, a powietrze szepce kojąco…
Jak łatwo tu zasnąć…”
Rozdział 7
Złoto! Masz czelność proponować mi złoto! — Rozwścieczony Ragg Artoonl trzepnął skórzany mieszek stwardniałą, pokrytą odciskami dłonią. Sakiewka upadła na ziemię, w wilgotną trawę wysypało się kilka kwadracików bitego żółtego metalu.
— Jesteś taki głupi, jak mówią! — Lue Klo rzucił się na kolana i pieczołowicie wyzbierał pieniądze. — Chcesz sprzedać swoją działkę czy nie?
— Chcę sprzedać, w porządku — ale chcę prawdziwych pieniędzy. Dobrego, staromodnego szkła, oto czego chcę. — Artoonl potarł kciukiem jednej ręki o dłoń drugiej, naśladując liczenie tradycyjnej kolcorroniańskiej szklanej waluty. — Szkła!
— Wszystkie noszą podobiznę króla — bronił swych pieniędzy Klo.
— Ja chcę je w y d a ć — nie wieszać na ścianie. — Artoonl wściekłym wzrokiem zmierzył grupę farmerów. — Kto ma prawdziwe pieniądze?
— Ja. — Narbane Ellder, gmerając w sakiewce, bokiem przesunął się do przodu. — Mam tu dwa tysiące rojalów.
— Biorę je! Działka jest twoja, i może powiedzie ci się na niej lepiej niż mnie. — Artoonl wyciągnął rękę po pieniądze, gdy nagle miedzy dwóch mężczyzn wszedł Bartan Drumme. Rozepchnął ich siłą, której nie byłby w stanie zaprezentować wtedy, gdy dopiero zaczął parać się rolnictwem.
— Co z tobą, Raggu Artoonl? — zapytał. — Nie możesz sprzedać swojej ziemi za ułamek jej wartości.
— On może zrobić to, na co ma ochotę — wtrącił Ellder, wymachując paczką kolorowych kwadratów.
— I tobie też się dziwię — powiedział Bartan, oskar-życielsko stukając go palcem w piersi. — Wykorzystujesz sąsiada i to, że z jego głową coś jest nie w porządku. Co by powiedział na to Jop? Co powiedziałby o tym zebraniu? — Bartan rozejrzał się wyzywająco. Otaczała go grupa mężczyzn, którzy zgromadzili się w obramowanym drzewami zagłębieniu, zapewniającym pewną osłonę przed deszczem i wiatrem. Ciężka ulewa nie słabła i zgarbieni farmerzy w podobnych do worków kapturach wyglądali ponuro i dziwnie tajemniczo.
— Z moją głową jest wszystko w porządku. — Artoonl przez chwilę z oburzeniem wlepiał oczy w Bartana, potem jego twarz pociemniała, gdy wpadła mu do głowy nowa myśl. — To wszystko twoja wina. To ty sprowadziłeś nas do tego miejsca niedoli.
— Przykro mi z powodu tego, co spotkało twoją siostrę — rzekł Bartan. — To było straszne, ale musisz nauczyć się o tym myśleć normalnie i zrozumieć, że nie musisz oddawać działki, w którą włożyłeś tyle pracy.
— A kim ty jesteś, żeby mi mówić, co mogę, a czego nie mogę? — Zarumieniona twarz Artoonla wyrażała tę samą nieufność i wrogość, t jaką Bartan spotkał się po raz pierwszy po wstąpieniu do wspólnoty. — Co ty wiesz o tym kraju, panie Nizaczu Paciorków, panie Naprawiaczu Broszek?
— Wiem, że Lue nie proponowałby kupna twojej ziemi, gdyby nie uważał, że jest warta zachodu. On cię wykorzystuje.
— Trzymaj język za zębami — powiedział Ellder, podchodząc do Bartana z wysuniętą szczeciniastą szczęką. — Jestem coraz bardziej tobą zmęczony, panie… — szukał nowego wyzwiska, oczy zwęziły mu się z wysiłku, lecz w końcu został zmuszony do powtórzenia za Artoonlem — …Nizaczu Paciorków.
Bartan rozejrzał się po zakapturzonych postaciach, oceniając ogólny nastrój. Zrozumiał, że jeżeli zostanie, może spotkać się z otwartą przemocą. Był to kolejny znak świadczący, że farmerzy rzeczywiście ulegali zdumiewającej, niepojętej degeneracji od dnia zasiedlenia Nawiedzonego. Przez rok, który minął od poślubienia Sondeweere, obserwował, jak duch braterstwa zanika, a zastępuje go wstrętna rywalizacja — nawet największe i najbogatsze rodziny odmawiały pomocy sąsiadom. Jopowi Trinchilowi odebrano przywództwo, utracie władzy towarzysz! moralny i fizyczny upadek. Skurczony i chory, nie był już w stanie spokojnie kierować gromadą i rzadko widywano go poza granicami jego farmy. Bartan nigdy nie spodziewał się, że będzie mu brakowało starego Trinchila, z jego beznadziejną głupotą i brutalnymi metodami, ale wyglądało na to, że wspólnota bez niego straciła kierunek.