Выбрать главу

— Nie jestem już nizaczem paciorków — powiedział sztywno Bartan. — Może szkoda, ponieważ z pomocą igły i nici mógłbym zrobić z waszych móżdżków naszyjnik. Bardzo kiepski naszyjnik.

Z dwudziestu gardeł padły jednocześnie gniewne odpowiedzi. Były niezrozumiałe i nakładały się na siebie niczym szum fal zderzających się w wąskim przesmyku, a jednak Bartan usłyszał wyraźnie, choć może tylko mu się zdawało, jedno zdanie: „Ten głupiec zrobiłby lepiej, gdyby zajął się szyciem pasa cnoty”.

— Kto to powiedział?! — krzyknął, nieomal sięgając po miecz, którego przecież nigdy nie nosił.

Cieniste łuki kapturów zwróciły się ku sobie, potem znów do Bartana.

— Co kto powiedział? — zapytał jeden z mężczyzn umiarkowanie wesołym tonem.

— Czy młody Glave Trinchil nadal wyręcza cię w obowiązkach? — zapytał inny. — Jeżeli siły go zawiodą, chętnie go zastąpię. W swoim czasie przeorałem niejedną bruzdę.

Bartan chciał rzucić się na niego, ale powstrzymał go zdrowy rozsądek. Wieśniacy znów wygrali, jak zawsze, ponieważ słowny sztylet, nieważne jak ostry, nigdy nie dorówna tuzinowi pałek. Te same grubiańskie dwuznaczniki zawsze bawiły ich jak coś całkowicie nowego i oryginalnego, ciemnota była nie do pokonania.

— Mam nadzieję, że nie poczujecie się zbytnio urażeni, jeżeli odejdę, panowie. Mam interes na targu. — Przerwał, łudząc się, że dwuznaczna aluzja może nieco złagodzi napięcie, ale przeszła nie zauważona.

— Pojadę z tobą, jeżeli nie masz nic przeciwko — powiedział Orice Shome, przyłączając się do Bartana. Shome był wędrownym robotnikiem, jednym z kilku, którzy ostatnio zostali wynajęci przez członków wspólnoty. Był młodym człowiekiem o trochę dzikich oczach, brakowało mu większej części jednego ucha, ale Bartan nie słyszał na jego temat złego słowa i był zdecydowany zgodzić się na takie towarzystwo.

— Chodź ze mną, jeśli sobie życzysz — powiedział — ale czy Alharen nie spodziewa się, że będziesz w pracy?

Shome pokazał mu małe zawiniątko.

— Znów jestem w drodze. Nie chcę tu zostać.

— Rozumiem. — Bartan szczelniej otulił ramiona nie przemakalnym kapturem i wspiął się na siedzenie wozu.

Ciepły deszcz ciągle padał, ale nad zachodnim horyzontem rozbłysło rozszerzające się z każdą chwilą bladożółte pasmo i Bartan wiedział, że pogoda wkrótce się poprawi. Shome usiadł na ławie obok niego, Bartan chwycił lejce i niebies-korożec ruszył. Jego zmywany deszczem zad podnosił się i opadał w monotonnym rytmie. Bartan zaczął zastanawiać się nad uwłaczającymi słowami dotyczącymi żony i, aby zmienić tok myślenia, postanowił uciąć sobie pogawędkę z pasażerem.

— Nie byłeś u Alharena zbyt długo — zaczął. — Nie jest dobrym pracodawcą?

— Miewałem gorszych. Nie podoba mi się to miejsce. Odchodzę, ponieważ coś tu jest nie tak.

— Jeszcze jeden panikarz! — Bartan obrzucił Shome'a krytycznym spojrzeniem. — Nie wyglądasz na człowieka, który boi się duchów.

— Wyobraźnia może być gorsza od wszystkiego, co rzeczywiste, co nachodzi człowieka z zewnątrz. Prawdopodobnie dlatego zabiła się siostra Artoonla. I słyszałem, że ten jej chłopak nie zniknął tak po prostu, słyszałem, że ona go zabiła i pogrzebała ciało.

Bartan zezłościł się.

— Zdaje się, że dużo słyszałeś jak na człowieka z jednym uchem.

— Nie musisz być uszczypliwy — powiedział Shome, dotykając resztek ucha.

— Przepraszam. To przez to całe gadanie o… Powiedz mi, dokąd ruszasz?

— Nie jestem pewien. Mam dość łamania sobie grzbietu dla wzbogacenia innych, taka jest prawda — odparł Shome, patrząc wprost przed siebie. — Może spróbuję w Prądzie. Nie brakuje tam pracy, mam na myśli czystą, lekką pracę, z powodu wojny. Kłopot w tym, że Prąd leży tak daleko. Trzeba by… — Shome spojrzał na Bartana z nowym zainteresowaniem. — Czy to nie ty masz własny statek powietrzny?

— Popsuty — odparł Bartan, czepiając się wzmianki o wojnie. — Słyszałeś coś nowego? Czy najeźdźcy nadal atakują?

— Tak, atakują. Ale zawsze są odpierani.

Bartan z doświadczenia wiedział, że wędrowni robotnicy rzadko bywają patriotami, ale w głosie Shome'a zabrzmiała niekłamana duma.

— Mimo wszystko to dziwna wojna. Bez armii, bez pól bitewnych…

— Nie wiadomo, czy tam nie ma pól bitewnych. Słyszałem, że piloci dosiadają odrzutowych rur, tak jakby to były niebieskorożce, i latają całe mile od swych fortec. I nie ma tam balonów ani niczego, co by powstrzymało człowieka przed upadkiem na ziemię. — Sho-me zadrżał. — Cieszę się, że mnie tam nie ma, zbyt łatwo o śmierć.

Bartan pokiwał głową.

— To dlatego królowie nie stają już na czele ruszających w bój armii.

— Lord Toller nie zgodziłby się z tym. Słyszałeś o lordzie Tollerze Maraąuine, prawda?

Bartan wiązał to nazwisko z historią Migracji i zdumiał się, że historyczny heros żyje naprawdę i wciąż walczy.

— Wiesz, nie jesteśmy tak kompletnie odcięci od cywilizacji.

— Mówi się, że lord Toller spędza więcej czasu tam, w górze, walcząc z groźnymi Landyjczykami, niż jakikolwiek żyjący człowiek. — Shome z patriotycznym ferworem zaczął opowiadać serię anegdot, niektóre z nich były oczywiście zmyślone, o bohaterskich czynach lorda Tollera Maraquine'a w międzyplanetarnej wojnie. Czasami jego głos grubiał i drżał z emocji, co kazało przypuszczać, że opowiadający utożsamiał się z główną postacią. Uwaga Bartana słabła, myśli wróciły do szyderstw farmerów.

Był za mądry, by dawać wiarę plotkom i obelgom, a jednak wolałby, żeby nie padło imię Glave'a Trinchila. Glave był jednym z nielicznych, którzy ciągle jeszcze przychodzili na farmę i pomagali, gdy trzeba było wykonać jakąś ciężką pracę, ale — ta myśl wślizgnęła się do mózgu Bartana niczym czubek sztyletu — zazwyczaj zjawiał się wtedy, gdy Sondeweere była sama. Bartan natychmiast odrzucił to obrzydliwe przypuszczenie., wówczas jednak przypomniał sobie prawie zapomniają scenę: Sondeweere i Glave przy wozie Trinchila, przekonani, że nikt ich nie widzi…

„Dlaczego nagle zacząłem wątpić w wierność żony?”, myślał Bartan. „Z jakiego powodu? Wiem, że nie mogę mylić się co do Sondeweere. Przyznaję, że innych mężczyzn czasem zaślepia miłość, lecz ja jestem zbyt bystry, zbyt otrzaskany w świecie, by dać się okpić w taki sposób wiejskiej dziewczynie. NiecŁ ci prostacy wyśmiewają się do oporu — nie pozwolę, by wpłynęli na mnie w jakikolwiek sposób”.

Deszcz zelżał i po niebie przesuwał się wyraźnie zarysowany skraj pola chmur, co stwarzało wrażenie, że wóz wyłania się w słońce z cienia ogromnego budynku. Niedaleko znajdowało się skrzyżowanie z szerszym traktem, gdzie Bartan miał skręcić na zachód do Nowej Minnett. Napełnione wodą koleiny, w których odbijało się czyste niebo, wyglądały jak wypolerowane metalowe poręcze.