Reakcja Bartana była natychmiastowa i całkowicie instynktowna. Wyprostował się i rozgniótł butem wirujące obrzydlistwo. W tej samej chwili Sondeweere zerwała się na nogi i wrzasnęła tak, że krzyk nieledwie zranił mu mózg. Bartan spojrzał na nią z przerażeniem… „Jak może tak krzyczeć bez otwierania ust?”… po czym złapał ją wpół, gdy zaczęła osuwać się na ziemię.
— Sondeweere! Sondy! — Niewprawnie masował jej szyję i policzki, próbując przywrócić ją do przytomności, ale jej głowa kołysała się bezwładnie na jego ramieniu, a pod powiekami błysnęły białka wywróconych w tył głowy oczu. Podniósł ją i ruszył do domu, przepełniony najgorszymi obawamifi strachem.
Niedaleko na ścieżce zobaczył ruch i brązowe błyski, i od razu wiedział, że to następne z tych ohydnych pełzaczy. Ich widok wzmógł jego złe przeczucia — nigdy wcześniej nie widział takich stworzeń ani nie słyszał, by istniały, a teraz pojawiły się, i to tak obficie. Zmienił lekko krok i jego but opadł na robaka, wgniatając go w glebę.
Sondeweere poruszyła się w jego ramionach. Rozległ się przytłumiony, jak gdyby dobiegający z drugiego końca długiego na milę korytarza nienaturalny krzyk.
Jeszcze dwa razy w drodze do domu napotykał te bezimienne stworzenia, pełzające ku niemu na licznych odnóżach, i za każdym razem rozgniatał je na miazgę, a Sondeweere za każdym razem cierpiała jak wcześniej. Bartan nie wyobrażał sobie, jakim sposobem, i że w ogóle, miedzy jego żoną a tymi pełzaczami może istnieć jakaś więź, jednak — mimo że Sondeweere była nieprzytomna — wstrząsał nią dreszcz, gdy któreś z nich umierało. I jeszcze ten jej krzyk… Jak mogła wydawać takie przeszywające dźwięki bez otwierania ust i dlaczego były one tak niepokojące?
Bartan czuł zimno pełzające po kręgosłupie. Opanowało go przygnębienie. Wiedział, że roztaczająca się wokół niego oświetlona słońcem normalność jest pozorna, że błądzi w rzeczywistości wykraczającej poza jego zdolności pojmowania. Wniósł Sondeweere do domu i ostrożnie położył na łóżku. Czoło miała chłodne, skórę normalnie zabarwioną, co sprawiło wrażenie, że po prostu śpi, ale nie reagowała na potrząsanie ani na dźwięk swego imienia. Zdjął jej pelerynę i zzuwał sandały, gdy na prawej kostce zauważył plamkę zaschniętej krwi. Plamka zniknęła, gdy potarł ją wilgotną szmatką, a skóra wydawała się nieskazitelna, co rozwiało przypuszczenie, że być może Sondeweere została ugryziona czy ukąszona przez jedno z tych pełzających okropieństw. Ale coś musiało jej się stać, i chociaż Bartan próbował ze wszystkich sił, nie mógł pozbyć się wrażenia, że w jakiś sposób były w to zamieszane te stworzenia. Czy mogły wydzielać jad tak potężny, że wystarczał sam kontakt ze skórą, by pozbawić człowieka przytomności?
Stojąc przy łóżku i patrząc na nieruchome ciało żony, czuł, że jego hart zaczyna się kruszyć. „Artoonl miał rację”, pomyślał. „Nie zważałem na ostrzeżenia i przyprowadziłem wszystkich w to miejsce — i jak to się skończyło? Dwa samobójstwa, jedno zniknięcie będące prawdopodobnie wynikiem morderstwa, martwe noworodki, szaleństwo i prawie szaleństwo, dziwne widzenia i złe sny, przyjaciele zwracający się przeciwko przyjaciołom, zła wola wszędzie tam, gdzie była dobra — a teraz to! Sondeweere leży bez przytomności, a ziemia wyrzyguje paskudztwa!”
Z wysiłkiem oderwał się od tych rozmyślań i walczył o odzyskanie właściwego mu zawsze optymizmu. On, Bartan Drumme, wiedział, że duchy i demony nie istnieją — a skoro nie było czegoś takiego jak zły duch, czy mogło istnieć złe miejsce? To prawda, że po przybyciu do Kosza Jaj zaczął się przypływ nieszczęść, ale zła passa wcześniej czy później zostaje zastąpiona przez passę pomyślną. Artoonl nie miał racji, wyjeżdżając po zainwestowaniu takiej ilości czasu i wysiłku. Farmerzy powinni trzymać się ziemi i czekać na poprawę. A obowiązek Bartana był jasny — musiał trwać przy żonie i robić wszystko co w jego mocy, by przywrócić jej dawną osobowość.
Usiadł przy łóżku i zaczął myśleć o pełzających stworzeniach, których pojawienie się spowodowało tajemniczą niemoc Sondeweere. Na Overlandzie znajdywano wiele ciekawych form życia — niektóre z nich były zdumiewająco szpetne — i być może coś tak odrażającego zostało zauważone również w^innej okolicy. Po namyśle doszedł do wniosku, że niepotrzebnie niszczył te robaki. Jeżeli znajdzie jeszcze jednego, pokona wstręt, złapie go i odda do zbadania komuś posiadającemu większą wiedzę w tej materii.
Bartan podniósł bezwładną rękę Sondeweere do ust i trzymał ją tak, pragnąc, by do jej ciała przepłynęła jego własna siła życiowa, gdy zaalarmowało go lekkie skrobanie dochodzące z drugiej strony domu. Przechylił głowę i nasłuchiwał uważnie. Dźwięk był ledwie słyszalny, ale zdołał umiejscowić jego źródło — dobiegał od drzwi wejściowych. Wstał, przeszedł przez sypialnię i kuchnię i zbliżył się do drzwi. Smuga przesączającego się pod nimi światła nie była przerwana, a jednak delikatne drapanie nie ustawało. Otworzył drzwi i coś, co przywierało do nadproża, coś, co wiło się i skręcało, musnęło mu twarz, spadając na podłogę.
Bartan sapnął mimowolnie, odskoczył i skrzywił się ze wstrętem.
Pełzacz wylądował z głuchym odgłosem na grzbiecie. Bladozielony brzuch błyskał, gdy robak wił się konwulsyj-nie, potem przekręcił się i ruszył w głąb domu w sposób, który wskazywał, że wie, co robi. Sterczał przed nim pojedynczy gruby czułek, falujący, poszukujący. Nadzieje Bartana na opanowanie wstrętu rozwiały się w ułamku sekundy. Nastąpił butem na robaka, usłyszał i wyczuł, jak się rozpłaszcza — a wtedy gdzieś między jego skroniami rozległ się pełen udręki krzyk Sondeweere.
Bartan zatrzasnął drzwi i oparł się o nie plecami. Przerażony przypomniał sobie, ile razy widział ludzi — żonę farmera, małe bawiące się dzieci — wyciągających jedno ramię i kiwających nim w dziwnym, jakby bezkościstym ruchu, który naśladował ruch czułka pełzacza.
Rozdział 8
Po ponad roku prawie nieprzerwanej służby w for-tecach Toller pogodził się z faktem, że chyba nigdy nie potrafi wyspać się normalnie w stanie nieważkości. Ciągłe wrażenie spadania, które praktycznie bez przerwy nękało załogę stacji, można było ignorować podczas pracy, ale śpiący umysł nie mógł się przed nim obronić. Członkowie załogi cały przeznaczony na wypoczynek okres spędzali mamrocząc i rzucając się w swych hamakach, widząc powierzchnię planety wznoszącą się ku nim ze wzrastającą prędkością, i budzili się w chwili wyobrażonego zderzenia — z wrzaskiem, który niepokoił ich towarzyszy.
Toller opracował sobie prywatną metodę, pozwalającą rozprawić się z tym problemem. Przez sześć dni każdego okresu służby nawet nie próbował zasnąć, zadowalając się odpoczywaniem i drzemaniem, gdy nie musiał aktywnie pracować. Kiedy nadchodził czas powrotu na Overland, zwijał się w wełnianym łonie worka i spał twardo przez większą część drogi, ukołysany cichym, monotonnym szumem powietrza. Na początku był zaskoczony, że potrafi zasnąć w tak nieprawdopodobnych okolicznościach, potem zadecydował, że świadomość, iż naprawdę spada, jest źródłem kojącej zgodności między intelektem a odczuciami ciała.