Obecnie pozostał mu tylko jeden dzień do zakończenia kolejnej tury służby i zmęczenie narosło do tego stopnia, że w ciągu kilku sekund po owinięciu się siatką hamaka zapadł w stan otumanienia, gdzieś w połowie między snem a jawą, w którym trudno było odróżnić przeszłość od nie w pełni zrozumiałej teraźniejszości. We wnętrzu Stacji Dowodzenia Jeden, którą wybrał sobie na kwaterę, żeby przez cały czas być blisko centrum operacji, panował spokój. Jedynymi dźwiękami były dobiegające go fragmenty nieciekawej pogawędki dwóch znudzonych wachtowych, i od czasu do czasu świst miechów, które utrzymywały znośne ciśnienie powietrza. Toller odwrócił się twarzą do stacji i odpoczywał wygodnie, co nie było możliwe na początku wojny. Ściany były teraz izolowane grubą warstwą runa i obite skórami, redukującymi utratę ciepła i zapobiegającymi przypadkowemu przedziurawieniu pancerza.
Pewnej nocy, w czasie jednej ze swych najwcześniejszych tur służby, Toller wyczuł raczej niż usłyszał lekkie, ale uparte pogwizdywanie, i po krótkich poszukiwaniach odkrył jego źródło. W poszyciu sekcji środkowej znajdował się wielki sęk. Jego rdzeń wysechł i skurczył się, przez co znajdujące się wewnątrz stacji powietrze pod wyższym ciśnieniem uciekało na zewnątrz. Toller popukał w niego palcem, a wtedy sęk wypadł i szybko zniknął w pustce na zewnątrz. Toller bez namysłu zajął się łataniem otworu korkiem i mastyką. Nie zlecił tej pracy nikomu innemu, bowiem wiedział, że pogłoski dotyczące tego zdawałoby się nieistotnego incydentu rozejdą się szeroko i podtrzymają opinię, że lord Toller Maraąuine nie wynosi się nad najgorszego rekruta w Służbie Kosmicznej.
Toller robił takie rzeczy z wyrachowania, ale usprawiedliwiał się tym, że w tak niezwykłych okolicznościach, podczas wojny międzyplanetarnej skutecznie dowodzić może tylko taki ktoś. Król Chakkell, grożąc karą śmierci, mógł zmusić swych poddanych do wyruszenia do strefy nieważkości, ale gdy już się w niej znaleźli, dowódca mógł ich sobie zjednać tylko w ten sposób: pokazując, że jest gotów wraz z nimi dzielić wszelkie niedostatki i stawiać czoło wszelkim niebezpieczeństwom.
A niebezpieczeństw było bez liku.
Obrońcy mieli szczęście, że król Rassamarden, zajęty swoimi sprawami w Starym Świecie, nie wyprawił floty inwazyjnej wcześniej. Dziesięć dni od zmontowania pierwszych dwóch fortec, w czasie których nie zauważono ani śladu wroga, wykorzystano pod kierunkiem Ilvena Zavot-le'a do zmierzenia promienia kołnierza stosunkowo gęstego powietrza występującego na styku atmosfer obydwu planet. Wysłana na zwiady sonda obracała się w płaszczyźnie strefy nieważkości i dryfowała przez około sześćdziesiąt mil, nim pilot zaczął tracić przytomność z powodu nadmiernego rozrzedzenia atmosfery. Spróbował zawrócić, lecz skręcenie rozporki przyczyniło się do pęknięcia balonu. Pilot na szczęście odzyskał przytomność. Dzięki przymocowanemu do pasa siłniczkowi udało mu się wejść w pole grawitacyjne Overlandu i następnego dnia wylądował na spadochronie w odległości dnia marszu od Prądu. Ten zakończony szczęśliwie wypadek stał się źródłem pewności siebie szeregowych członków Służby Kosmicznej, ale dowództwo było zaniepokojone zdobytymi przez pilota danymi.
Brama, jak nazywano most nadającego się do oddychania powietrza, obejmowała powierzchnię ponad dziesięciu tysięcy mil kwadratowych — i stało się jasne, że żadna dostępna liczba fortec za pomocą samej artylerii nie będzie w stanie jej bronić.
Rozwiązanie raz jeszcze znalazł Zavotle, uparty roz-gryzacz problemów.
Zainspirowany sukcesem silniczków należących do osobistego wyposażenia załóg, zaproponował zastosowanie najprostszego z możliwych statku bojowego: rury odrzutowej, której można dosiadać jak niebieskorożca. Okazało się, że zasilane mieszanką kryształów pikonu i halvellu silniki używane w zwyczajnych statkach powietrznych są odpowiedniej wielkości, i że po dokonaniu niezbędnych modyfikacji mogą wynosić wojownika na wiele mil od bazy. Wstępne obliczenia Zavotle'a — opierające się na założeniu, że efektywny zasięg myśliwca wynosi jedynie dwadzieścia mil — wykazały, że dla szczelnego pokrycia całego obszaru Bramy wystarcza zaledwie dwadzieścia pięć fortec.
Toller, dryfując w miękkiej siatce, wspominał wyraz zdumienia i wdzięczności, jaki odbił się na twarzy króla Chakkella, gdy otrzymał niespodziewanie dobre nowiny. Nikt nie wątpił, że mógłby wymusić skonstruowanie stu fortec — bo taką liczbę pierwotnie brano pod uwagę — ale wtedy zostałyby nadszarpnięte rezerwy materiałowe i ludzkie. Chakkell stanąłby przed dodatkowym problemem: znaczna część jego poddanych była zbyt młoda, by z pierwszej ręki znać okropności wiążące się z zarażeniem ptertozą, nie miała wiec motywagi, by z zapałem podjąć się tak ciężkiej pracy. Z tego powodu Chakkell z entuzjazmem przyjął koncepcję odrzutowych statków myśliwskich, co z kolei doprowadziło do zakończenia produkcji pierwszej partii w rekordowo krótkim czasie pięciu dni. Nie bez znaczenia było, że podstawą owych maszyn były już znane silniki.
Silnik odrzutowy, który z grubsza biorąc był po prostu pniem młodego drzewa brakka, składał się głównie z komory spalania. Kryształy pikonu i halvellu, wtłaczane do komory pod ciśnieniem pneumatycznym, łącząc się ze sobą wytwarzały wielkie ilości gazu miglignowego, który wydostawał się przez otwarty koniec rury i wypychał pojazd do przodu.
W celu przekształcenia podstawowego silnika w operacyjnie niezawodną jednostkę powietrzną dodano drewnianą osłonę, która pozwoliła na zamontowanie dodatkowego wyposażenia. Zainstalowano siedzenie w kształcie siodła, za którym znajdowały się ruchome płaty sterujące. Wyglądały jak tępe skrzydła, ale w warunkach nieważkości ich jedyna funkcja polegała na kontrolowaniu kierunku lotu. Uzbrojenie myśliwca składało się z dwóch małych, przymocowanych po bokach osłony prymitywnych, lecz dość skutecznych armatek, które trafiały w cel, gdy pojazd został ustawiony z nim w jednej linii.
Toller, unosząc się między jawą a snem, żywo przypominał sobie swoją pierwszą przejażdżkę na jednej z tych dziwnie wyglądających maszyn. Czuł się niezdarnie w ogromnym skafandrze, z silniczkiem u pasa i spadochronem na plecach. Samo przyzwyczajenie się do siedzenia i zaznajomienie ze sterowaniem odrzutowca zabrało mu nieco czasu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest obserwowany przez ludzi znajdujących się w Fortecy Jeden. Napompował do maksimum pneumatyczny zbiornik, po czym przesunął w przód dźwignię przepustnicy. Mimo że zrobił to łagodnie, przyspieszenie, któremu towarzyszył ryk wyrzucanych spalin, nieomal wysadziło go z siodła. Po jakichś trzech minutach szaleńczego lotu, w ciągu których lodowaty strumień powietrza omywał twarz, udało mu się zwalczyć denerwującą tendencję myśliwca do wchodzenia w spiralę. Wyłączył silnik i pozwolił, by opór powietrza zatrzymał pojazd. Rozradowany szybkością przyspieszenia, odwrócił się w siodle, gotów przyjąć zasłużony aplauz czekających przy fortecy kolegów-pilotów.
Ale fortecy nie było!
Szok i panika przypieczętowały zawarcie znajomości z odrzutowym myśliwcem. Dopiero po kilkunastu sekundach udało mu się zlokalizować i rozpoznać fortecę pod postacią maleńkiego świetlnego punkcika prawie zagubionego w pocętkowanym srebrem błękicie wszechświata. Wtedy w pełni zrozumiał, z jak niewyobrażalną prędkością poruszał się przed chwilą…