„Jesteśmy dostatecznie daleko”, zadecydował Toller. „Zaczekamy tutaj”.
Rozpostarł ramiona, co było uprzednio ustalonym sygnałem, i wyłączył silnik. Pozostali zamknęli przepustnice i wokół zapanowała niezmącona cisza. Odrzutowce dryfowały przez pewien czas, stopniowo tracąc sterowność, gdy opór powietrza pozbawiał je prędkości, a formacje rozluźniły się i zniekształciły. W końcu znieruchomieli. Toller wiedział, że ten pozorny spokój jest iluzoryczny, maszyny znajdowały się w grawitacyjnym polu Landu i spadały, ale tak blisko płaszczyzny zerowej ich prędkość była nieznaczna.
— Tutaj będziemy walczyć! — zawołał. — Trzeba zachować cierpliwość i pozwolić, by wróg przyszedł do nas, ponieważ im dłużej będziemy czekać, tym dalej słońce odsunie się od jego statków. Sprawdzajcie, czy nie wygasł wam ogień do zapalania strzał i nie pozwólcie, by ręce i nogi zesztywniały wam z zimna. Jeżeli uznacie, że zmarzliście za bardzo, wolno wam wykonać krótki kolisty lot w celu rozgrzania maszyn i własnych tyłków, ale pamiętajcie, żeby oszczędzać kryształy do bitwy.
Toller usadowił się wygodnie, żałując, że nie posiada pewnego urządzenia do mierzenia czasu. Mechaniczne zegary były zbyt wielkie dla celów taktycznych, a tradycyjne wojskowe przyrządy nie miały żadnej wartości w strefie nieważkości. Składały się z wąskiej szklanej rurki zawierającej pęd trzciny z czarnymi znaczkami w regularnych odstępach. Kiedy do rurki wpuszczało się chrząszcza, owad zaczynał zjadać pęd przesuwając się z typową dla swego gatunku stałą szybkością, co pozwalało mierzyć upływ czasu z dokładnością wystarczającą dla dowódców w polu. Jednakże w zerowej grawitacji żuk poruszał się bardzo kapryśnie, a często w ogóle przestawał jeść. Na początku przypuszczano, że jest to wynikiem zimna, ale ten sam niezadowalający rezultat otrzymano po ogrzewaniu rurki, co prowadziło do ważnego wniosku, że bezmyślnego żuka wielkości paciorka też niepokoi brak wagi. Toller był zaintrygowany tym odkryciem, które według niego było dowodem na istnienie pomostu miedzy człowiekiem a najniższą i najbardziej nieznaczącą formą życia planety. Stanowili część tego samego biologicznego fenomenu, ale tylko ludzie posiadali inteligencje, która pozwalała im przezwyciężyć nakazy natury, narzucić swą wolę organicznemu mechanizmowi ciał.
Toller słyszał rozmawiających pilotów swej eskadry i z przyjemnością zauważył, że nie rozlegały się wybuchy gwałtownego śmiechu, wskazujące, ze kogoś zawiodły nerwy. W szczególności podobało mu się zachowanie Tippa Gotlona, młodego takielarza, którego mimo sprzeciwu Biltida promował na pilota. Gotlon, wykazujący instynktowną znajomość mechaniki latania, od czasu do czasu zamieniał parę słów z Berise Narrinder, a w przerwach ocieniał ręką oczy i przepatrywał niebo. Jako osiemnasto-latek był najmłodszy ze wszystkich pilotów, ale wyglądał całkowicie spokojnie i opanowanie.
W pewnej chwili Toller zdał sobie sprawę, że słyszy obcy dźwięk. Było to niskie dudnienie, wydobywające się ze stożków wydechowych zbliżającej się floty. Słońce przesunęło się na bok, balony statków Landyjczyków były lepiej widoczne i — znacznie większe. Umol i Daas coraz częściej odwracali głowy w jego kierunku, ale Toller postanowił nie rozpoczynać ataku, póki nie będzie mógł rozróżnić szczegółów koron wrogich balonów. Wiedział, że wtedy większość z nich będzie znajdowała się mniej niż milę poniżej oczekujących myśliwców.
Brak przestrzennych punktów odniesienia bardzo męczył oczy, ale wyglądało na to, że statki znoszą się w grupach po trzy lub cztery, z dość dużymi pionowymi przerwami między poszczególnymi formacjami. Tworzyły wydłużoną chmurę rozciągniętą na wiele mil, te najniższe w porównaniu z prowadzącymi wydawały się bardzo małe. Taki szyk był logiczny pod względem bezpieczeństwa lotu, szczególnie w ciemności, ale prawie najgorszy z możliwych dla penetrowania wrogiego terytorium. Toller uśmiechnął się, gdy zobaczył, że Landyjczycy niechcąco zapewnili mu przewagę, która wspaniale kompensowała niesprzyjające ustawienie słońca.
Dając upust wojowniczej fantazji, wyciągnął szablę i dał nią sygnał do ataku.
To, co nastąpiło, nie było skoncentrowanym atakiem na najeźdźców, ale świadomym i systematycznym dziełem zniszczenia. W czasie narady z Biltidem i dwoma dowódcami eskadr Toller zadecydował, że — w pierwszej tego rodzaju bitwie w historii — prowadzenie w zwartym szyku dwudziestu siedmiu oszałamiająco szybkich maszyn nie byłoby rozsądne. Nie chciał zmasowanego ataku również z powodów psychologicznych. Uważał, że wszyscy piloci powinni mieć równe szansę. Nie życzył sobie, by jedni wyszli z walki jako bohaterowie szczycący się wieloma zwycięstwami, a inni nie mieli okazji się wykazać, co było niezmiernie ważne dla ogólnego morale.
W związku z tym w odpowiedzi na sygnał Tollera jedynie dziewiąty pilot każdej formacji skoczył na spotkanie niczego nie podejrzewającego wroga. Trzy odrzutowce nakreśliły linie pary, które skupiły się na wysuniętym najbardziej w górę eszelonie Landyjczyków, potem skręciły w prawo, a z każdego trysnął okruch bursztynowego światła. Kilka sekund później trzy wiodące balony przemieniły się w ciemne kwiaty dymu, w środkach których wirowały czerwone i pomarańczowe płomienie. Toller wspomniał balon ćwiczebny i zdumiała go dramatyczna szybkość zachodzących zniszczeń, lecz po chwili pojął, że jest ona wynikiem wznoszenia się statków Landyjczyków — pęd powietrza nie tylko zasilał płomienie, ale kierował je w dół po bokach lakierowanych płóciennych powłok.
„Kolejny podarunek od wroga, kolejny dobry omen”, pomyślał, gdy druga trójka myśliwców ruszyła z rykiem w pióropuszach kondensagi. Jeden pilot rzucił się na ostatni statek z czwórki tworzącej najwyższy eszelon flotylli i skręcił w prawo, podczas gdy jego towarzysze pomknęli w dół na poszukiwanie celów na niższym poziomie. Świadectwem ich sukcesu było rozkwitnięcie dwóch kolejnych ciemnych kwiatów.
Rzeź trwała nieprzerwanie, myśliwce fala za falą włączały się do bitwy. Toller na poważnie zaczął rozważać możliwość, że cała flota Landu zostanie zniszczona w jednym miażdżącym ataku. Gondole w porównaniu z balonami były niewielkie i z tego powodu wznoszenie odbywało się na ślepo, a żołnierze nie mieli powodów, by sądzić, że w niebie nad nimi czeka jakieś niebezpieczeństwo. Poza tym kiedy wiele statków leci obok siebie, ryk palników zagłusza wszystkie inne dźwięki, tym samym napastnicy lecący niżej mogli dotąd kompletnie nie zdawać sobie sprawy z rozgrywającej się wyżej rzezi. Jeżeli myśliwcom uda się unicestwić eszelon po eszelonie, docierając w ten sposób do końca kolumny, nikt nie przeżyje, by opisać królowi Landu, jak została zniszczona jego armada. Taka totalna klęska faktycznie mogła zakończyć międzyplanetarną wojnę w dzień rozpoczęcia.
Toller, upajając się oszałamiającą perspektywą, zwrócił uwagę na niebo, którego wygląd zdecydowanie zmienił się od chwili rozpoczęcia walki. Smugi kondensacyjne tworzyły skomplikowane, splątane wzory wokół nieregularnych, ziarnistych jąder dymu i płomieni, i gdy kolejne grupy myśliwców wchodziły do akcji, trudno było doszukać się jakiegoś porządku.
Kiedy przyszła kolej na wyprawienie przedostatniej trójki, Toller wolną ręką zatoczył szerokie półkole, dając znak, że należy zaatakować kolumnę statków poniżej największego chaosu. Piloci skinęli w odpowiedzi i pomknęli wachlarzo-watym kursem. W chwili gdy zaczęli skręcać, gdzieś w środku zamieszania rozległ się potężny huk.