Toller przypuszczał, że została zdetonowana broń Lan-dyjczyków — prawdopodobnie piokonowo-halvellowe bomby. Była to katastrofa dla niosącego je statku, ale jednocześnie zbawienie dla całej inwazyjnej floty: każdy rozsądny pilot na dźwięk wybuchu przekręci statek za pomocą bocznych silników odrzutowych, by móc spojrzeć w niebo dotychczas zasłonięte przez balon.
Toller zerknął na dowódców eskadr, Daasa i Umola, którzy obecnie byli jego jedynymi towarzyszami.
— Gotowi?
Daas przyłożył rękę do pleców.
— Im dłużej tu siedzimy, tym bardziej dokucza mi reumatyzm.
Toller wdmuchnął kryształy do silnika. Przyspieszenie szarpnęło mu głowę w tył, ale pokonał je i patrzył, jak strefa walki rozszerza się, zapełniając pole widzenia. Nigdy dotychczas tak silnie nie odczuwał prędkości odrzutowych myśliwców. Pędzące ku niemu smugi kondensacyjne przypominały rzeźby z litego marmuru, a on odkrył, że trudno mu powstrzymać się od robienia uników, gdy atakowały go to z jednej, to z drugiej strony, niosąc sobą obietnicę pewnej śmierci. Przewaliły się obok niego całe arktyczne królestwa, nim zaczął dostrzegać w przelocie wraki statków Landyjczyków, pęd wrzucał je w buchające płomieniami szczątki balonów. Widział żołnierzy wyrzucających płonące płótno z gondoli i zastanawiał się, czy zdają sobie sprawę z daremności swych wysiłków. Zniszczone statki, chociaż pozornie tkwiły w miejscu, już odpowiadały na syreni zew rodzimej planety, już zaczynały nurkować w kierunku skalistej powierzchni, która czekała tysiące mil niżej.
Toller spodziewał się znacznej luki między warstwami płonących statków i był zaskoczony, gdy zobaczył, że niektóre prawie stykają się ze sobą. Zrozumiał, że pierwsze zaatakowane statki wyłączyły silniki, i te z niższych eszelo-nów dostały się między nie. Tu i tam między spowitymi dymem lewiatanami unosiły się drobne figurki, niektóre jeszcze szamocące się, inne już nieruchome…
Toller ledwie miał czas zobaczyć, że nie mają spadochronów, gdy natknął się na grupę czterech statków. Kątem oka widział jadących równolegle Daasa i Umola. Piloci z Landu szybko zareagowali na dźwięk wybuchu, trzy statki już były przechylone i Toller mógł zobaczyć rzędy twarzy nad burtami gondoli. Niżej inne statki, warstwa pod warstwą, również chyliły się na boki.
Toller zamknął przepustnicę i pozwolił, by myśliwiec wszedł w dryf. Wyjął strzałę z kołczanu. Nasączony olejem pęk pakuł na czubku zajął się ogniem, gdy tylko wsunął go do pojemnika z żarem. Założył strzałę i napiął hak, czując na twarzy ciepło płomieni, i wycelował w najbliższy balon, instynktownie stosując technikę myśliwego strzelającego z grzbietu wierzchowca. Mimo prędkości i szybko zmieniającego się kąta, olbrzymia wypukłość balonu stanowiła absurdalnie łatwy cel. Ledwo strzała przekłuła powłokę i przyczepiła się do niej niczym zawzięty, tryskający ognistym jadem komar, Toller już nurkował obok gondoli i jej skazanych na zagładę pasażerów. Rozległy się strzały i o kilka cali od jego lewego kolana z drewnianej osłony odprysły odłamki.
„Szybkie to było”, pbmyślał Toller, wstrząśnięty tempem, z jakim Landyjczycy wprowadzili do akcji muszkiety. „Ci ludzie wiedzą, jak walczyć!”
Skręcił w prawo i zerknął przez ramię. Zobaczył, jak dwa balony zaczynają się marszczyć i fałdować w kłębach czarnego dymu. Daas i Umol, ciągnący za sobą jasne pióropusze kondensacji, przechylali się w szerokim zakręcie, który miał doprowadzić ich do grupy, w jaką zebrały się trzy eskadry.
Toller stwierdził, że jak na razie wszyscy lotnicy przeżyli pierwsze uderzenie i wszyscy mogli chlubić się zwycięstwem, ale natura bitwy uległa zmianie. Walka nie była już jednostronna. Czas wyrachowanej i prowadzonej z zimną krwią rzezi dobiegł końca i nie mogło już być mowy o niespiesznych lotach w martwym polu gondoli. Statki nie tylko przekręciły się na boki, ale ustawiły się w taki sposób, że narażone na zniszczenie balony zwracały się do środka każdej grupy. Toller nie miał wątpliwości, że wszystkie działa były już załadowane, i chociaż Landyjczycy stosowali tradycyjne ładunki z kamyków i pokruszonych głazów, to mogły one okazać się aż nazbyt skuteczne przeciwko pilotom myśliwców.
— Walcie, gdzie możecie — krzyknął — ale bądźcie…
Jego słowa zginęły w ryku silników. Powietrze wokół niego zamgliło się, gdy najbardziej niecierpliwi z młodych pilotów śmignęli w kierunku pozornie nieruchomych statków. Prawie natychmiast zagrzmiała kanonada.
„Za szybko”, pomyślał Toller, po czym przyszło mu do głowy, że sama prędkość myśliwców w tego rodzaju walce może stanowić zagrożenie. Nawet po zakończeniu ostrzału w powietrzu będzie unosić się chmura pocisków, nieszkodliwych dla wolno poruszających się statków, ale zabójczych dla atakujących pilotów.
Toller odsunął od siebie tę ponurą myśl i wprowadził maszynę w skierowany w dół zakręt, dzięki któremu wraz z oszałamiającym pióropuszem pary mknął równolegle do rozgrywającego się w pionie starcia. W ciągu paru minionych minut niebo przekształciło się w fantastyczną dżunglę, pełną krzewów, paproci i splątanych pnączy białej kondensacji, obwieszoną bulwami przybranych girlandami czarnego dymu statków. Walka rozwinęła się w szaleństwo niepojęte dla kogoś, kto nigdy nie zaznał gorzkiej pasji bitwy — i, jak przewidział Toller, Landyjczycy też zaczęli zbierać krwawe żniwo.
Zobaczył Perobane'a, na Czerwonej Dziewiątce, rzucającego się w lekkomyślny lot nurkowy w ataku na dwa statki i trafionego z siłą, która oddarła z myśliwca płaty sterownicze. Odrzutowiec wykonał salto, a Perobane wyleciał w powietrze i znalazł się dwadzieścia jardów od gondoli. Żołnierze na pokładzie wypalili do niego z muszkietów. Podrygi ciała wskazały, że wielu trafiło w cel, ale żołnierze — może świadomi, że ich balon płonie i że będą musieli umrzeć — strzelali dalej, póki skafander Perobane'a nie zmienił się w masę krwawych strzępów.
Niedługo później pilot Zielonej Czwórki — Chela Din-nitler — powoli przelatywał obok żołnierza dryfującego swobodnie w pewnej odległości od gondoli spowitej w płonący materiał powłoki; żołnierz, który wyglądał na nieprzytomnego, nagle poruszył się, spokojnie wymierzył z muszkietu i strzelił Dinnitlerowi w plecy. Dinnitler opadł na kierownicę i odrzutowiec bluznął parą. Maszyna, z pilotem w dziwacznej pozycji jakby przyklejonym do siodła, weszła w wiodącą w dół spiralę, dotarta do dolnych poziomów bitwy i koziołkując na tle Landu, pomknęła ku planecie, przebijając krągłe białe obłoczki, podobne kłębkom puszystej wełny.
Żołnierz, który zabił Dinnitlera, przymocował do swego muszkietu nowy ładunek i — niewiarygodne, skoro czekała go nieuchronna śmierć — śmiał się! Toller przesunął przepustnicę i ruszył wprost na niego, zamierzając go staranować, lecz wpadło mu do głowy, że do zarażenia ptertozą może wystarczyć nawet przelotny kontakt. Uderzył w trzpień na jednej z armatek, rozbijając pojemniki kryształów mocy, i utrzymywał stały kurs, póki nie nastąpił wybuch. Działo nie było przeznaczone do precyzyjnego celowania, ale Toller miał szczęście. Dwucalowa kula uderzyła żołnierza prosto w głowę i ciało przekoziołkowało w spiralach krwi.
Toller ominął trupa i miał zamiar włączyć się do walki, gdy, z opóźnieniem, przypomniał sobie dziwne kuliste obłoczki. Odleciał spory kawałek od pogrążonej w chaosie kolumny i przyjrzał się uważnie niebu u jej podstawy. Chmurki nadal tam były i obecnie było ich więcej. Po kilku sekundach zrozumiał, że patrzy na pióropusze kondensacji widziane „od spodu”. Piloci niższych eszelonów odwrócili swe statki i uciekali od rozgrywającego się wyżej pan-demonium. Lot w pozycji odwróconej był czymś, czego nie lubił robić żaden dowódca, ponieważ kiedy odrzut silnika był wspomagany przez grawitację, statek mógł łatwo przekroczyć dopuszczalną prędkość i rozpaść się na kawałki, ale w zaistniałych okolicznościach Landyjczycy musieli pogodzić się z ryzykiem.