Выбрать главу

— Nie musisz przepraszać — powiedział Bartan. — Doceniam to, że przyjechaliście. To bardzo wspaniałomyślnie z waszej strony.

— Nonsens! Dla mnie to też pożądana przerwa. Zamierzam spędzić podzień na lenistwie i, uczciwie ostrzegam, na skonsumowaniu niemałej ilości twego wina. — Harro zerknął niespokojnie na puste gąsiory w kącie. — Mam nadzieję, że masz jeszcze trochę.

— Znajdziesz zapasy w piwniczce, Harro. To jedyna pociecha, jaka mi została i dbam, by nigdy jej nie brakowało.

— Mam nadzieję, że nie pijesz zbyt wiele — powiedziała Ennda, okazując pewne zaniepokojenie.

Bartan uśmiechnął się do niej.

— Tylko tyle, by zapewnić sobie nocny sen. Tu jest cicho. Za cicho.

Ennda skinęła głową.

— Przykro mi, że sam dźwigasz swoje brzemię, Bartanie, ale teraz, gdy tak wielu z naszej rodziny poddało się i ruszyło na północ, ledwo radzimy sobie z własną farmą. Wiesz, że Wilverowie i Obrigailowie zrobili to samo?

— Po włożeniu takiej pracy! Ile rodzin zostało?

— Pięć prócz nas.

Bartan z przygnębieniem potrząsnął głową.

— Gdyby tylko ludzie chcieli zaczekać i…

— Jeżeli t y zaczekasz jeszcze trochę, zapadnie noc, nim dotrzesz do tawerny — ucięła Ennda, popychając go w stronę drzwi. — Jedź i rozerwij się. No dalej, ruszaj!

Bartan obrzucił ostatnim spojrzeniem żonę, zatraconą w swym niedostępnym dla niego świecie, wyszedł na dwór i gwizdnięciem przywołał niebieskorożca. Po chwili siedział w siodle i jechał na zachód do Nowej Minnett. Nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że planując spędzenie połowy dnia bez swego przytłaczającego brzemienia pracy i odpowiedzialności robi coś zawstydzającego, ale pragnął pogawędki w miłym towarzystwie i instynkt podpowiedział mu, że ta wyprawa będzie lecznicza.

Już sama przejażdżka w sielankowej scenerii podziałała orzeźwiająco, a po przyjeździe do miasta Bartan był zaskoczony swoją reakcją na widok nieznajomych ludzi, budynków różnej wielkości i stylów, oraz pełnomorskich statków zakotwiczonych na rzece. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Nową Minnett, miasto wydało mu się maleńką i zagubioną placówką na kresach cywilizacji — teraz, po długim przymusowym pobycie na farmie, miał wrażenie, że wjechał do najprawdziwszej metropolii.

Podjechał wprost do budynku pozbawionego frontowej ściany, służącego jako tawerna. Z radością ujrzał znowu wielu miejscowych, którzy niegdyś powitali jego i jego łódź powietrzną w czasie pierwszej, jakże dawnej, wizyty. W porównaniu z przygnębiającym i znojnym życiem w Koszu, mieszkańcy miasta trwali jakby zawieszeni w czasie, niemal tak jak zostawił ich tutaj wtedy. W tawernie siedział główny sędzia miasta Majin Karrodall ze swym małym mieczem i pulchny Otler, ciągle zażarcie protestujący przeciwko swej trzeźwości, i tuzin innych, których oczywiste i radosne pogodzenie z losem dowodziło, że życie generalnie warte jest życia.

Bartan z zadowoleniem napił się z nimi ciemnego mocnego piwa, łatwo znajdując miejsce na kolejne kufle. Doceniał to, że mężczyźni — łącznie z Otlerem, który raczej nie słynął z taktu — nie nawiązywali do nieprzerwanego eksodusu jego ludzi z Nawiedzonego. Jak gdyby znając powód jego wizyty, rozmawiali wyłącznie na tematy ogólne, głównie omawiając najświeższe nowiny dotyczące dziwnej wojny toczonej na niebie wysoko po drugiej stronie planety. Ich wyobraźnię rozpalała wzmianka o nowym pokoleniu wojowników, którzy jeździli po niebie na grzbietach silników odrzutowych, bez pomocy balonów. Bartana uderzyło, jak często pada imię lorda Maraquine'a.

— Czy to prawda, że ten Maraąuine zabił dwóch królów w czasie Migracji? — zapytał.

— Oczywiście! — Otler z rozmachem walnął kuflem w stół. — A jak myślisz, dlaczego nazywają go Królobójcą? Ja tam byłem, przyjacielu! Widziałem to na własne oczy!

Przez ogólne drwiny przebił się wykrzyknik Karrodalla.

— Brednie!

— No cóż, może nić widziałem, co się stało — przyznał niechętnie Otler — ale za to widziałem statek króla Prada spadający jak kamień. — Odwrócił się plecami do innych i teraz przemawiał do Bartana. — Byłem wtedy młodym żołnierzem — Czwartego Sorkańskiego Regimentu — i leciałem w jednym z pierwszych statków opuszczających Ro-Atabri. Nigdy nie myślałem, że szczęśliwie zakończę tę podróż, ale to całkiem inna historia.

— Którą słyszeliśmy tysiąc razy — dodał jeden ze słuchaczy, szturchając łokciem sąsiada.

Otler odpowiedział wulgarnym gestem.

— Widzisz, Bartanie, statek Prada splątał się z tym, którym leciał Toller Maraquine. Chakkell, który był wówczas księciem, oraz Daseene i ich troje dzieci znajdowali się na statku Tollera, i on uratował im życie. Rozdzielenie obu statków wymagało siły trzech mężczyzn, ale on zrobił to w pojedynkę, i statek Prada spadł. Widziałem, jak przelatywał obok mnie, i nigdy nie zapomnę Prada stojącego przy relingu. Stał wysoki i wyprostowany, bez śladu strachu, a jego jedyne oko płonęło niczym gwiazda… Jego śmierć oznaczała, że królem zostanie książę Leddravohr, i trzy dni później, po wylądowaniu, Leddravohr i Toller stoczyli pojedynek, który trwał sześć godzin. Zakończył się wtedy, gdy Toller jednym ciosem ściął Leddravohrowi głowę!

— Musiał być niczego sobie — rzekł bez przekonania Bartan, próbując oddzielić prawdę od fikcji.

— Miał siłę dziesięciu! I co masz na myśli mówiąc był? Do dzisiaj żaden z tych wyrostków tam w górze nie może dotrzymać mu kroku. Wiesz, że w pierwszej bitwie z Lan-dyjczykami, gdy mu się strzały skończyły, zaczął ciąć ich balony na strzępy własną białą szablą? Tą samą, którą pokonał Karkaranda! Zważ moje słowa: Karkaranda! I tylko jednym ciosem! Mówię ci, Bartanie, zawdzięczamy temu człowiekowi wszystko. Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy i gdyby nie dokuczało mi paskudne kolano, byłbym teraz z nim tam, w górze.

Sędzia Karrodall parsknął rubasznie w swoje piwo.

— A chyba mówiłeś, że tam w punkcie środkowym nie potrzebują nadętych balonów!

— Bardzo śmieszne — mruknął Otler. — Bardzo. Kolejne godziny mijały przyjemnie i szybko, i Bartan w końcu z pewnym zaskoczeniem zauważył, że promienie słońca zaglądają do tawerny pod bardzo małym kątem.

— Panowie — powiedział, wstając od stołu — zostałem dłużej, niż zamierzałem. Muszę was opuścić.

— Łyknij jeszcze jedno — zaproponował Karrodall, podnosząc piwo.

— Przykro mi, ale muszę wracać. Przyjaciele doglądają za mnie farmy, i już zachowałem się w stosunku do nich niegrzecznie.

Karrodall podniósł się i ujął rękę Bartana.

— Słyszałem o nieszczęściu twojej żony, przykro mi — wyszeptał. — Czy nie zastanawiałeś się nad zabraniem jej z tego zgubnego miejsca?

— Miejsce jest tylko miejscem — rzucił lekko Bartan, zdecydowany nie obrażać się — i nie mam zamiaru go oddać. Do widzenia, Majin.

— Powodzenia, synu!

Bartan zasalutował reszcie kompanii i poszedł po spętanego niebieskorożca. Czuł ciepło alkoholu w żołądku i przyjemne mrowienie w mózgu. Cieszył się życiem — było to wspaniałe uczucie, które w przeszłości zabarwiało jego egzystencję, ale które ostatnio mógł uchwycić jedynie gdzieś w pobliżu dna gąsiorka czarnego wina. Wdrapał się na siodło i trącił łydką niebieskorożca, powierzając inteligentnemu stworzeniu zadanie dostarczenia go do domu.

Gdy niebo stopniowo ciemniało, dzienne gwiazdy stawały się coraz wyraźniejszef a z tła zaczęły wyłaniać się spirale i warkocze mglistego światła. Było więcej komet niż zwykle. Bartan naliczył osiem, ich ogony zakręcały w prawo na sklepieniu nieba, tworząc zmienne pasma srebra lub ciemnęgo błękitu, wśród których niczym świetliki śmigały meteory. Podchmielony Bartan wpadł w nastrój pełen zadumy i zastanowił się, czy ludzie kiedykolwiek przemkną tajemnice nieba. Przypuszczano, że gwiazdy są odległymi słońcami; pojedynczy zielony punkt znany był jako trzecia planeta, Farland; natura meteorów była dobrze rozumiana dzięki temu, że czasami spadały na ziemię, pozostawiając różnej wielkości kratery. Ale czym były ogromne wiry promieniowania, które przez część roku obejmowały całe niebo? Dlaczego na niebie jaśniało tak wiele podobnych, ale mniejszych spirali, czasami zachodzących na siebie, w kształcie kół, elips i rozżarzonych wrzecion, wciąż nie poznane mimo oglądania ich przez teleskop?