Ciąg myśli sprawił, że Bartan większą niż zwykle uwagę poświęcał świetlistej kopule nieba i dzięki temu zauważył całkowicie nowy fenomen. Oto na wschodzie, w przybliżeniu gdzieś ponad farmą, niezbyt wysoko nad horyzontem ujrzał maleńką, dziwnie uformowaną łatkę światła. Przypominała ona czteroramienną gwiazdę z wklęsłymi ramionami, figurę geometryczną powstającą między czterema stykającymi się okręgami, a każdy czubek emitował tęczę barw. Obiekt był zbyt mały, by bez szkieł dostrzec jakieś szczegóły, ale w centrum roiły się jasne plamki w wielu odcieniach. Bartan, zaintrygowany, przyglądał się, jak niesamowicie piękne zjawisko ruszyło szybko w dół i zniknęło z pola widzenia za grzbietem najbliższego wzniesienia.
Bartan potrząsnął głową ze zdumienia i pognał niebies-korożca w kierunku pagórka, ale gwiazdy nie było już widać. Ruszył dalej, próbując zgadnąć, czym była. Meteory spadające na ziemię czasem rozkwitały żywymi kolorami, ale towarzyszyły im donośne grzmoty, a to zjawisko mknęło bezgłośnym płynnym lotem. Doszedł do wniosku, że obiekt musiał być dużo większy, niż początkowo przypuszczał, pomniejszony przez odległość, pędzący przez kosmos daleko poza orbitą Overlandu.
Bartan kontynuował podróż z głową przepełnioną myślami o cudach wszechświata. Prawie godzinę później po raz pierwszy mignęły mu żółte światła własnej farmy i poczuł nowe ukłucie winy, że zatrzymał Phoratere'ów aż do nocy. Fakt, że Sondeweere i on mieli tylko jedno łóżko, utrudniał mu zaproszenie ich na noc, chyba że Harro i on prześpią się na podłodze. Wydawało się to kiepską nagrodą za ich uprzejmość, zwłaszcza że dobrosąsiedzkie uczynki w Koszu były taką rzadkością. Zastanawiając się, w jaki sposób usprawiedliwić swe postępowanie, zmusił niebieskorożca do truchtu. Miał nadzieję, że zwierzę nie potknie się na srebrzonej gwiazdami drodze.
Był jakąś milę od domu, gdy świat nagle zalało światło tak intensywne, tak wielobarwne i niezwykłe, że odruchowo zamknął oczy.
Niebieskorożec stanął dęba, szczekając z przerażenia, a Bartan przywarł do niego, drżąc w oczekiwaniu na ogłuszającą eksplozję, która, jak podpowiadał mu instynkt, powinna towarzyszyć takiemu błyskowi. Nie było jednak żadnego wybuchu, tylko podzwaniająca, odbijająca się echem cisza, w której czuł, jak jego ubranie marszczy się i faluje, chociaż powietrze nawet nie drgnęło. Otworzył oczy, gdy przednie kopyta niebieskorożca opadły na ziemię. Był oślepiony poblaskiem drzew i krzaków, pomarańczowych i zielonych sylwetek, które jakby na zawsze wyryły się w jego siatkówkach.
— Spokojnie, stara, spokojnie — wysapał, poklepując zwierzę po karku. Zamrugał, przetarł oczy i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś? co mogłoby wyjaśnić pochodzenie zdumiewającego, przerażającego i zdecydowanie nienaturalnego zdarzenia. Mroczny krajobraz odzyskał zwykły wygląd i śpiący świat próbował zapewnić go, że wszystko jest tak jak zawsze, ale Bartan, czując pełznący mu po krzyżu zimny strach — wiedział lepiej.
Pognał niebieskorożca i w kilka minut dotarł do farmy. Fakt, że Harro i Ennda nie stali przed domem i nie przyglądali się niebu, był pierwszą wskazówką, że coś jest nie w porządku. Ale czy naprawdę? Może on sam widział tylko jakieś lokalne zjawisko przyrodnicze czy fizyczne — ostatecznie istnieli ludzie, którzy twierdzili, że błyskawice wyskakują z ziemi, całkiem przeciwnie do powszechnej wiary, że uderzają z nieba. Wjechał na podwórze, zsiadł z niebieskorożca i podszedł do drzwi domu. Kiedy je otworzył, ujrzał scenę jakby z obrazu przedstawiającego rodzinną sielankę — Ennda była zajęta haftowaniem letniego kapelusza, Harro przechylał gąsior, by nalać sobie wina.
Bartan odetchnął z ulgą, po czym zawahał się… Przerażenie wróciło, gdy zdał sobie sprawę, że małżonkowie trwali zastygli w pół gestu jak rzeźby. Chwilowe złudzenie ruchu powstało z mrugania latarni w przeciągu.
— Harro? Enndo? — Bartan wszedł niepewnie do kuchni. — Przepraszani… przepraszani, że wróciłem tak późno.
W tej chwili igła Enndy zaczęła się poruszać, a wino zabulgotało w kubku Harra.
— Nie denerwuj się, Bartanie — powiedziała Ennda. — Słońce ledwo zaszło, a… — Spojrzała przez otwarte drzwi na rozpościerającą się za nimi ciemność i zaczęła marszczyć brwi. — To dziwne! Jak to…? — Jej słowa zagłuszył ostry trzask szkła, gdy gąsior Harra rozwalił się na kamiennej posadzce. Macki ciemnego wina rozbiegły się od rozbitego naczynia.
— Niech to licho! — Harro złapał się za prawą rękę i zaczął ją masować. — Ale boli mnie ręka! Jest tak zmęczona, że… boli! — Spojrzał na podłogę, ganiać samego siebie. — Przykro mi, chłopcze… nie wiem, co…
— Nieważne — uciął Bartan. — Co z tym światłem? Jak myślicie, co to było?
— Ze światłem?
— Oślepiającym światłem. Światłem, na miłość boską! Jak myślicie, jaka była przyczyna?
Harro zerknął na żonę.
— Nie widzieliśmy żadnych świateł. Czy przypadkiem nie uderzyłeś się w głowę?
— Nie jestem pijany. — Zdumiony Bartan wpatrywał się w małżonków, lecz po chwili jego spojrzenie powędrowało do drzwi sypialni. Były częściowo otwarte, smuga światła z kuchni padła na łóżko i ze swego miejsca widział, że jest puste. Przeszedł przez kuchnię i otworzył drzwi na całą szerokość. W małym pokoju nie było nikogo.
— Gdzie jest Sondy? — zapytał cicho.
— Co? — Harro i Ennda zerwali się na nogi i podeszli do niego, na ich twarzach malowało się zdumienie.
— Gdzie jest Sondy? — powtórzył Bartan. — Pozwoliliście jej wyjść samej?
— Oczywiście, że nie! Ona tam jest! — Ennda przepchnęła się obok niego i zatrzymała, zbita z tropu pustką pokoju i brakiem miejsc, w których mogłaby ukryć się chora.
— Musieliście zasnąć — powiedział Bartan. — A ona wyszła, gdy spaliście.
— Ja nie spałam. To niemoż… — Ennda urwała i przycisnęła rękę do czoła. — Nie ma sensu stać tu i się kłócić. Wyjdźmy i poszukajmy jej.
— Weźcie światła. — Bartan podniósł cylindryczną latarnię i pospieszył na zewnątrz. Nawet po tym, jak zajrzeli do budynku „mieszczącego łaźnię i nie znaleźli Sondeweere, jeszcze nie wpadł w panikę. Żona co prawda nigdy nie spacerowała po nocy, ale w okolicy nie było ani drapieżnych dzikich zwierząt, ani skarp czy szczelin, które mogłyby zagrozić jej bezpieczeństwu. Nieobecność Son-deweere mogła być nawet dobrym znakiem, świadczącym, że żona w końcu zaczęła wyłaniać się z cienia, który na tak długo zaćmił jej umysł.
Prowadzili poszukiwania i wykrzykiwali jej imię przez ponad godzinę, gdy do świadomości Bartana zaczęło zakradać się złe przeczucie. Po pierwsze, miało miejsce to dziwne świetlne zjawisko; po drugie, jego żona tajemniczo zniknęła — i między tymi wypadkami musiał zachodzić jakiś związek. Nawiedzone — przemianowanie na Kosz Jaj było naiwne i daremne — wznowiło aktywność, a Son-deweere stała się jego ofiarą. Bartan dawno mógł zabrać ją z tego miejsca, ale jego upór i pycha naraziły ją na coś, czego nikt nie rozumiał. A t o było nieuchronnym wynikiem…