Bartan zadrżał i pociągnął długi łyk, upojenie alkoholowe było jednocześnie podniecające i przygniatające. Wniosek, do jakiego doszedł, niósł z sobą wiele pytań — z rodzaju tych, do których nie był przyzwyczajony. Skąd brało się przekonanie, że Sondeweere żyła na Farlandzie a nie, co bardziej przecież prawdopodobne, w innej części Overlandu? Czy dlatego, że wizja była tak nierozerwalnie związana z wizerunkiem zielonej planety, że dziwna bezgłośna wiadomość była naładowana znaczeniami, jakich nie zawiera przekaz wyłącznie słowny? A jeżeli faktycznie znalazła się na Farlandzie — jak tam się dostała? I dlaczego? Czy miało to coś wspólnego z niesamowitymi światłami, które widział w noc jej zniknięcia?
I jak zyskała cudowną zdolność porozumiewania się z nim mimo dzielących ich tysięcy mil przestrzeni?
I — najważniejsze — teraz, gdy został łaskawie obdarzony tą nową wiedzą, co miał nią zrobić? Co przedsięwziąć?
Bartan wyszczerzył zęby, gapiąc się szklistym wzrokiem w ciemność. Ostatnie pytanie było jedynym, na które z łatwością mógł odpowiedzieć.
Oczywiście. Musiał po prostu polecieć na Farland i sprowadzić Sondeweere do domu!
— Twoja żona została porwana! — Po wydanym przez sędziego Majina Karrodalla okrzyku zdumienia w tawernie zapadła głucha cisza.
Bartan skinął głową.
— Tak powiedziałem.
Karrodall zbliżył się do niego, kładąc dłoń na rękojeści korda.
— Wiesz, kto to zrobił? Wiesz, gdzie ona jest?
— Nie wiem, kto ją porwał, ale wiem, gdzie jest. Moja żona mieszka na Farlandzie.
Niektórzy z siedzących w pobliżu zachichotali radośnie i otoczyli kręgiem Bartana. Karrodall obrzucił ich zniecierpliwionym spojrzeniem, a czerwona twarz pociemniała mu jeszcze bardziej. Zmrużył oczy i spojrzał na Bartana.
— Powiedziałeś: na Farlandzie? Mówisz o Farlandzie… na niebie?
— Rzeczywiście mówię o planecie Farland — odparł poważnie Bar tan. Sięgając po kufel z piwem stracił równowagę i musiał złapać się krawędzi stołu.
— Lepiej usiądź, zanim się przewrócisz. — Karrodall poczekał, aż Bartan opadł na ławę, wtedy dodał: — Bar-tanie, czy to dalsze nauki Trinchila? Czy chcesz powiedzieć, że twoja żona umarła i wędruje Wysoką Ścieżką?
— Mówię, że ona żyje. Na Farlandzie. — Bartan napił się piwa. — Czy to tak trudno zrozumieć?
Karrodall usiadł okrakiem na ławie.
— Najtrudniejsze do zrozumienia jest to, dlaczego doprowadziłeś się do takiego stanu. Wyglądasz okropnie, śmierdzisz, i to nie tylko podłym winem, a teraz jesteś tak wstawiony, że bredzisz niczym wariat. Mówiłem ci wcześniej, Bartanie, ze musisz opuścić Kosz, nim będzie za późno.
— Właśnie to robię — wybełkotał Bartan, grzbietem dłoni wycierając pianę z ust. — Moja noga już nigdy tu nie postanie.
— Przynajmniej jedna rozsądna decyzja. Dokąd pojedziesz?
— Nie mówiłem? — Bartan spojrzał po twarzach zebranych. — Na Farland, odzyskać żonę.
Tego wybuchu śmiechu nie mógł stłumić nawet autorytet sędziego. Jedni tłoczyli się wokół Bartana, inni rozbiegli się, by roznieść wieści o niespodziewanej rozrywce w tawer-nie. Ktoś postawił przed Bartanem nowy kufel.
Do grupy zbliżył się palchny, utykający Otler. Przecisnął się przez tłum i powiedział:
— Ale, przyjacielu, skąd wiesz, że twoja żona mieszka na Farlandzie?
— Powiedziała mi to trzy noce temu. Rozmawiała ze mną.
Otler trącił łokciem stojącego obok mężczyznę.
— Ta kobieta faktycznie miała porządny zestaw miechów, ale musiały być lepsze, niż wiemy! Co na to powiesz, Alsornie?
Uwaga wzburzyła krew Bartana. Złapał Otlera za koszulę i próbował posadzić go na ławie, ale sędzia rozdzielił ich i ostrzegawczo pokiwał palcem.
— Chodzi mi tylko o to — bronił się Otler, wtykając koszulę w spodnie — że Farland leży tak daleko. — Rozjaśnił się, gdy wpadło mu do głowy kolejne żartobliwe powiedzenie. — Przecież sama nazwa tego dowodzi, prawda?
Znów nastąpił wybuch wesołości, a Bartan, choć ogłupiony alkoholem, doszedł do wniosku, że udało mu się zrobić z siebie jedynie przedmiot żartów.
— Panowie — powiedział, podnosząc się chwiejnie na nogi. — Zabawiłem tu zbyt długo, a wkrótce muszę wyruszyć do szacownego miasta Prąd. Dwa dni spędziłem na reperowaniu i odnawianiu swego wozu, podróż nie powinna być już dłużej odkładana, i będę potrzebował pieniędzy na drogę, by kupować jedzenie i może trochę wina czy brandy. — Pokiwał głową w odpowiedzi na ironiczne komentarze. — Moja łódź powietrzna leży na wozie przed tawerną, trzeba założyć jej jedynie nowy balon, przywiozłem też parę sztuk dobrych mebli i narzędzi. Kto da mi sto rojali za ten towar?
Niektórzy wyszli przed tawernę, by obejrzeć przedmiot targu, ale inni byli zainteresowani dalszym ciągiem niezwykłej historii.
— Nie powiedziałeś nam, jak zamierzasz dostać się na Farland — powiedział kupiec o zapadniętych policzkach. — Wystrzelisz się z armaty?
— Jak na razie nie bardzo wiem, jak tam lecieć, i właśnie dlatego muszę zacząć od wyjazdu do Prądu — odparł poważnie Bartan. — Tam jest jedyny człowiek, który wie więcej o podróżowaniu po niebie niż ktokolwiek inny, i będę musiał go znaleźć.
— Jak się nazywa?
— Toller Maraąuine. Marszałek Nieba, Lord Toller Maraąuine.
— Jestem pewien, że ucieszy się na twój widok — rzekł Otler, kiwając głową z szyderczą aprobatą. — Jego lor-dowska mość i ty stworzycie doskonałą parę.
— Dość! — Karrodall złapał Bartana za ramię i odciągnął go od grupy. — Bartanie, przykro mi widzieć cię w takim stanie, słuchać pijackiego bełkotu o Farlandzie i wizjach… a teraz mówisz, że spróbujesz dogadać się z Królobójcą. Chyba nie myślisz o tym poważnie.
— Dlaczego nie? — Bartan, starając się wyglądać godnie, strzepnął palce sędziego z ramienia. — Teraz, gdy wojna została zakończona, lord Toller nie będzie już potrzebował swoich podniebnych fortec. Kiedy usłyszy moją propozycję o locie jedną z nich na Farland, ze sztandarem Kolcorronu, zauważ, bez wątpienia z przyjemnością udzieli mi swego poparcia.
— Żal mi cię — rzekł ze smutkiem Karrodall. — Naprawdę mi ciebie żal.
Podróżując na wschód Bartan pilnie obserwował horyzont przed sobą i w końcu został nagrodzony widokiem nie widzianego od dawna Landu.
Na początku bliźniaczy świat ukazał się jako zakrzywione pasmo bladego światła nad szczytami odległych gór, potem przybrał postać rozżarzonej kopuły. Noce wydłużały się stopniowo, Land wędrował drogą słońca. Gdy planeta wznosiła się ku zenitowi, widoczne stawały się kontury kontynentów i oceanów, przypomnienie utraconej ojczyzny.
W końcu nadszedł czas, gdy dolny skraj tarczy Landu oderwał się od linii horyzontu, a przez powstałą w ten sposób wąską lukę wlały się rozszczepione pryzmatycznie promienie wschodzącego słońca. Dwoiste następstwo światła i ciemności, tak bliskie sercom rodowitych Kolcorronian, zaczynało się utrwalać, chociaż na tym etapie przeddzień był jeszcze bardzo krótki. Dla Bartana, podróżującego samotnie pylistymi drogami, chwila ta była warta uczczenia dodatkową miarką brandy.