— To, w jakiej jest postaci, nie ma tutaj żadnego znaczenia. — Chakkell zerknął na ziemię i trącił końcem buta porzuconą rękojeść szabli Karkaranda. Czarny kikut klingi kipiał i otaczał się pianą pod działaniem zabójczego płynu. — Posłużyliście się sztuczką.
— A ja utrzymuję, że nie było w tym żadnej sztuczki — odparował Toller. — Kiedy pojawia się nowa, doskonalsza broń, jedynie głupiec trzyma się kurczowo starej — taką zasadą kierowano się zawsze w wojskowej logice. A od dzisiejszego dnia broń wyrabiana z drzewa brakka trzeba uznać za przestarzałą. — Przerwał, by zerknąć w górę na krąg Starego Świata. — Należy do tamtego miejsca — do przeszłości.
Chakkell zwrócił mu stalową szablę i w zamyśleniu podreptał w kółko, po czym ponownie utkwił wzrok w Tollerze.
— Nie rozumiem was, Maraąuine. Dlaczego posunęliście się aż tak daleko? Dlaczego zadaliście sobie tak dużo trudu?
— Wyrąb drzew brakka musi się skończyć. A im szybciej, tym lepiej.
— Zawsze ta sama stara śpiewka! A co, jeśli zataję szczegóły waszej nowej zabawki?
— Za późno — odrzekł Toller, wskazując kciukiem kwatery wojskowe. — Wielu żołnierzy widziało, jak stalowa szabla przetrwała najpotężniejsze uderzenia Karkaranda i to, co stało się z jego klingą. Zatuszowanie tych informacji nie leży w mocy żadnego władcy. Żołnierze zawsze będą gadać między sobą, Wasza Wysokość. Czują niepewność i urazę, jeśli kazać im walczyć bronią, o której wiadomo, że nie jest najlepsza. Gdyby w przyszłości, nie daj Boże, wybuchło powstanie, zdrajca stojący na jego czele zrobiłby wszystko, by uzbroić swoich żołnierzy w stalowe szable nowej konstrukcji. A wtedy setka ludzi mogłaby rozbić w perzynę tysią…
— Dość. — Chakkell przycisnął dłonie do skroni i stojąc tak przez chwilę, oddychał ciężko. — Dostarczcie dwanaście egzemplarzy waszej cholernej szabli Gagronowi z Rady Wojennej. Porozmawiam z nim.
— Dziękuję, Wasza Wysokość — odrzekł Toller, starając się, by w jego słowach zabrzmiała wdzięczność, a nie triumf. — Jest jeszcze sprawa wyroku na tego farmera.
Coś drgnęło w głębi brązowych oczu Chakkełla.
— Nie możecie mieć wszystkiego, Maraąuine. Pokonaliście Karkaranda podstępem, więc przegraliście zakład. Powinniście być wdzięczni, że nie żądam przewidzianej w naszej umowie zapłaty.
— Postawiłem jasne warunki — odparował Toller, zatrwożony tą zmianą. — Powiedziałem, że potrafię pokonać najlepszego szermierza w waszej armii, dopóki dzierżę w dłoni tę szablę.
— Zaczynacie gadać jak tani kailiańskł prawnik — odparł Chakkell, a uśmiech na jego twarzy z wolna zamierał. — Pamiętajcie, że jesteście człowiekiem honoru.
— To nie mój honor stoi pod znakiem zapytania. Słowa, które wypowiedział — własny wyrok śmierci — szybko rozmyły się w otaczającej ich ciszy, a jednak Tollerowi zdawało się, że słyszy, jak brzmią dalej niczym refren, wolniutko zapadając w jego duszę. Ale dlaczego ciało postąpiło według własnego planu? Dlaczego tak szybko uczyniło ten śmiertelny krok? Czy uważa, że umysł to chwiejny i niepewny wspólnik? Czy każdy samobójca obwinia się, gdy patrzy na pustą buteleczkę po truciźnie?
Zamroczony i otępiały, z kamienną twarzą, gdyż ostatnią rzeczą, jaką umiałby teraz zrobić, to okazać skruchę, Toller czekał na nieuchronny wyrok. Próby przepraszania lub obietnice poprawy nie miały sensu. W społeczeństwie kolcorroniańskim karą za uwłaczanie władcy była śmierć. Tollerowi nie pozostało już nic innego, tylko postarać się nie myśleć o wyrazie twarzy Gesalli w chwili, gdy dowie się, jak sam zgotował sobie taki koniec…
— W pewnym sensie, miedzy nami zawsze toczyła się gra — odezwał się Chakkell, spoglądając na niego raczej z wyrzutem niż z gniewem. — Raz za razem pozwalałem, żeby uszły wam płazem sprawki, za które kazałbym kogoś innego obedrzeć ze skóry; i nawet w ten przeddzień, gdyby wasz zatarg z Karkarandem potoczył się naturalną koleją rzeczy, sądzę, że wstrzymałbym jego szablę i nie pozwolił wam umrzeć. A wszystko z uwagi na naszą małą, prywatną farsę, Tollerze. Naszą sekretną grę. Czy to rozumiecie?
Toller potrząsnął głową.
— Nie, obawiam się, że przekracza to umysł człowieka mojego pokroju.
— Dokładnie wiecie, o czym mówię. Wiecie też, że ta gra dobiegła końca chwilę temu, kiedy złamaliście wszystkie zasady. Nie pozostawiłeś mi żadnego innego wyjścia, jak tylko…
Słowa Chakkella umknęły Tollerowi, gdy spoglądając ponad ramieniem króla, dostrzegł oficera, który wybiegł z drzwi w północnej ścianie pałacu. Przeszło mu przez myśl, że Chakkell pewnie dał tajny sygnał. Zacisnął dłoń na stalowej rękojeści, a serce podskoczyło mu w piersiach. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie wziąć króla jako zakładnika i wymienić go na wolną drogę z pałacu, ale twarda strona jego natury szybko doszła do głosu. Nie pociągała go wizja ucieczki przed pościgiem i życia niczym zwierzę zaszczute w potrzasku. Poza tym czyn taki odbiłby się na jego rodzinie. Lepiej pogodzić się z myślą, że wybiła ostatnia godzina i rozstać się z życiem zachowując resztki godności i honoru.
Toller odsunął się od Chakkella i gdy podnosił szablę, zdał sobie sprawę, że kapitan w hełmie z pomarańczowym pióropuszem wcale nie wygląda na oficera, który ma rozkaz go aresztować. Nie prowadził ze sobą strażnika pałacowego, miał podniecony wyraz twarzy i niósł lornetkę zamiast obnażonej szabli. Daleko w tyle, na obrzeżach placu defilad, ukazywali się inni żołnierze i nadworni urzędnicy zwracając twarze w stronę południowej części nieba.
— …jeśli nie będziesz próbował się opierać — mówił Chakkell. — W przeciwnym razie będę zmuszony uciec się do… — przerwał, zaniepokojony odgłosem zbliżających się kroków, i obrócił się do biegnącego kapitana.
— Wasza Wysokość! — zawołał kapitan. — Przynoszę wiadomość przekazaną heliopisem od marszałka powietrznego Yeaparda. Najwyższy stopień pilności. — Kapitan zatrzymał się z poślizgiem, zasalutował i czekał na pozwolenie, by mówić dalej.
— No, mówże! — rzucił zirytowany Chakkell.
— Dostrzeżono statek podniebny na południe od miasta, Wasza Wysokość.
— Statek podniebny?! — Chakkell ryknął na kapitana. — O czym ten Yeapard bredzi?
— Nie mam żadnych innych informacji — odpowiedział kapitan, nerwowo ściskając oprawioną w skórę lornetkę. — Marszałek poprosił, by Wasza Wysokość raczył z niej skorzystać.
Chakkell chwycił lornetkę i wycelował ją w niebo. Toller upuścił szablę na ziemię i sięgnął do sakwy po lunetę, mrużąc oczy, gdy natrafił wzrokiem na lśniący na południu obiekt, mniej więcej W połowie drogi między horyzontem a tarczą bliźniaczej planety. Z wyćwiczoną sprawnością nastawił lunetę, ustawiając obcy statek w centrum niebieskiego blasku. Powiększony obraz wywołał w nim falę odczuć tak silną, że zamazała natychmiast wszystkie myśli o nieuchronnej śmierci.
Zobaczył gruszkowaty balon imponujących rozmiarów, co było widoczne nawet z odległości wielu mil, oraz podwieszoną pod nim prostokątną gondolę. Dostrzegł stożek wylotu silnika odrzutowego sterczący z gondoli w dół i mógł niemal rozróżnić ledwo widoczne linie rozporek przyspieszenia, które łączyły górną i dolną część lecącego statku. I to właśnie widok tych rozporek, które miały jedynie statki skonstruowane dwadzieścia lat wcześniej na potrzeby Migracji, potwierdził to, o czym intuicyjnie wiedział od początku. Chwilę walczył z chaosem ogarniających go myśli.
— Nic nie widzę — gderał Chakkell, kręcąc zbyt raptownie lornetką. — Jak ten podniebny statek mógł się tam znaleźć? Nie wydałem pozwolenia na żadne renowacje.