— Cieszę się, że mieliśmy wielu świadków — mówiła Berise — w przeciwnym wypadku król miałby trudności z przełknięciem tego, co mamy do zameldowania.
— Świadków — powtórzył obojętnie Bartan. — Tak, świadków.
Berise z bliska spojrzała mu w twarz.
— Nie sądzę, żebyś mógł iść dalej. Lepiej usiądź, ja sprawdzę opatrunek.
— Nic mi nie będzie — nadal mam trochę swego cudownego lekarstwa. — Bartan odwiązał od pasa bukłak z brandy i wyciągał zatyczkę, gdy Berise wstrzymała jego rękę.
— Tak naprawdę to wcale nie jest ci potrzebna, prawda?
— A co to ma do…? — urwał. Zamrugał i spojrzał w twarz Berise, na której malowała się nie złość, ale raczej troska. — Nie, prawdę mówiąc, nie muszę pić.
— No to wyrzuć to.
— Co?
— Wyrzuć to, Bartanie.
Przyszło mu do głowy, że od dawna nikt nie przejmował się tym, co robi. Upuścił skórzany pojemnik, choć z pewną niechęcią.
— I tak był prawie pusty — mruknął. — Dlaczego się uśmiechasz?
— Tak sobie. — Uśmiech Berise świecił w jej zielonych oczach. — Bez najmniejszego powodu.