XII Któż z nas byłby bez winy!
Joe Alex stał oparty plecami o przytwierdzone do poręczy koło ratunkowe i powoli ładował tytoń do fajki.
Przed nim na pokładzie, tuż koło rufy, pani Alexandra Wardell i Dorothy Ormsby siedziały na sąsiadujących z sobą leżakach pogrążone w pogawędce. Pani Bramley mówiła z rękami spoczywającymi na kolanach, nie gestykulując i nie poruszając nawet głową, na pół zwróconą ku rozmówczyni. Dorothy słuchała w milczeniu, potakując energicznie od czasu do czasu. Były jedynymi kobietami na pokładzie. Bliżej, na lśniącej ławie przytwierdzonej do nadbudówki siedział samotnie Jordan Kedge patrząc na morze i popijając małymi łyczkami whisky z niewielkiej szklanki. Dalej była oszklona kabina jachtu, do której zszedł właśnie lord Redland mając za sobą sir Harolda Edingtona. Przez taflę szyby Joe dostrzegł, że zatrzymali się naprzeciw barku, za którym stał młody barman w białym uniformie ze złotymi guzikami.
Jeszcze dalej znajdowała się kabina sternika. Wyszedł z niej właśnie pan Quarendon i zaczął zbliżać się ku stojącym.
– Ciśnienie leci w dół jak kamień! – powiedział wesoło zwracając się do Parkera, który stał obok Alexa patrząc sennie na zamgloną linię wzgórz na południu.
– Burza szaleje nad Atlantykiem i zmierza w naszą stronę! Za kilka godzin może już tu być – dodał jeszcze pogodniej. – Myślę, że powinniśmy się czegoś napić…
– I ja tak myślę – Parker skinął poważnie głową.
Joe bez słowa ruszył za nimi w stronę otwartych drzwi kabiny.
– Czy dołączy pan do nas? – zapytał Quarendon zatrzymując się przed Kedge'm.
– Za chwilę, jeśli pan pozwoli – Kedge uniósł szklankę. – Mam tu jeszcze kilka kropli, ale chętnie uzupełnię zapas.
Quarendon skinął głową. Dostrzegł obie kobiety.
– Zejdźcie panowie. Zaraz do was dołączę. Zapytam tylko panie, czy im czegoś nie trzeba.
Ruszył w stronę leżaków, a Joe i Parker zeszli po kilku schodkach do kabiny.
Młody barman wyprostował się, a później pochylił ku nim.
– Czym można panom służyć?
Parker zerknął na kieliszek, który trzymał w ręce sir Harold Edington.
– Jeśli można, proszę o koniak i mocną kawę.
– Tak, proszę pana.
Barman opuścił dźwignię lśniącego ekspresu, podsunął filiżankę pod kurek i sięgnął za siebie ku półce.
– Czy armagnac?
– Doskonale. – Parker skinął głową.
– Podobno ciśnienie spada – Alex uśmiechnął się do lorda Redlanda. – Burza nadchodzi znad Atlantyku. Jeżeli to prawda, nasz wieczór w zamku otrzyma odpowiednią scenerię. A jeszcze trzeba dodać do tego fale przypływu. – Spojrzał na barmana. – Dla mnie też armagnac.
– Tak, proszę pana – barman zawahał się na ułamek sekundy. – Jeśli wolno się wtrącić, będziemy dzisiaj mieli wielki przypływ.
– Co to znaczy? – zapytał sir Harold Edington z nagłym zainteresowaniem. Joe mimowolnie spojrzał na niego.
– Wielkie przypływy są zawsze dwa razy w miesiącu, w czasie pełni i nowiu, proszę pana. A dziś w nocy będziemy mieli właśnie pełnię… Jeśli wolno dodać, burza znad Atlantyku spiętrzy jeszcze ten przypływ… a to znaczy, że zamek naprawdę będzie odcięty… Starzy ludzie we wsi mówią, że kiedy wielki przypływ nadciąga gnany burzą, fale uderzające w skałę rozbryzgują się bardzo wysoko i wtedy piana uderza od strony pełnego morza nawet w okna zamku. Ale ja tego nie widziałem.
– Czy takie nawałnice mogą trwać nawet dwa dni? – zapytał ponownie sir Harold. Patrzył uważnie na barmana.
Jest u nas takie przysłowie, proszę pana, że dobra pogoda mija prędko, a zła nigdy. Ale to chyba nieprawda, bo u nas w Devon bywają całe tygodnie słońca.
– Jutro też będzie słońce! – stwierdził pan Quarendon schodząc ku nim z pokładu. – Panie siedzą na leżakach koło rufy i proszą o sok grapefruitowy, jeden z lodem i z odrobiną ginu, a drugi bez lodu i bez ginu.
– Tak, proszę pana.
Wyjął spod lady srebrzystą tacę i postawił na niej dwie szklanki. Joe lekko trącił Parkera łokciem wskazując oczyma długi stolik pod oknem.
Podeszli. Alex nałożył sobie piramidę różowych krewetek i dwie czubate, duże łyżki kawioru.
– Czy wiesz, Ben, – powiedział półgłosem – że urodziłem się z duszą sprzedajnej baletnicy? Nie oparłbym się żadnemu wielbicielowi, który zapraszałby mnie na kolacyjki z wielką, kryształową miską kawioru widoczną już z daleka pośrodku stołu.
– Mężczyzna, który lubi kawior, ma nieco prostszy sposób zdobywania go – mruknął Parker, – Wystarczy, gdy zarabia odpowiednią ilość pieniędzy, żeby go sobie kupić w dowolnej ilości, a później zamknąć się w gabinecie i jeść.
Joe potrząsnął głową.
– Byłoby to w bardzo złym tonie – powiedział ze smutkiem. – Takich rzeczy po prostu nie robi się, niestety. Sam nie wiem dlaczego.
– O jakich zbrodniach, czy grzechach rozmawiacie panowie przyciszonym głosem? – zapytał ich z dala Quarendon.
– O grzechu obżarstwa – powiedział Parker. Quarendon uniósł ramiona ku niebu.
– Któż z nas byłby bez winy!… Co mi przypomina, że doktor Harcroft na szczęście siedzi nadal w kabinie sternika i wypytuje naszego dzielnego kapitana o tajemnice żeglugi jachtem po pełnym morzu. Marzę o tym, żeby zjeść porządną porcję kawioru, a gdyby tu był, nie odważyłbym się – podszedł prędko do stołu. – W zamku kolacja także będzie zimna, bo odprawiamy służbę wcześnie. Więc lepiej wzmocnić się tu trochę…
I nałożył sobie na talerzyk potężną porcję kawioru, a później dokładnie wycisnął na nią połowę cytryny starając się nie ominąć ani jednego ziarenka.
XIII “Czy znajdzie mnie pan?”
Alex szybko zawiązał muszkę, wygładził gors koszuli i perłową kamizelkę, a później sięgnął po żakiet przewieszony przez poręcz krzesła, włożył go i ruszył w kierunku miniaturowej łazienki, gdzie było lustro.
Przyjrzał się sobie krytycznie, strzepnął palcami pyłek z ramienia i wrócił do pokoju. Spojrzał na zegarek. Jeszcze pół godziny. O ósmej wszyscy powinni zebrać się w sieni zamkowej.
Podszedł do okna. Za potężną kratą dostrzegł morze, spokojne, ale już nie tak gładkie jak podczas popołudniowej wycieczki jachtem.
Odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Korytarz był pusty. Goście Amandy Judd i QUARENDON PRESS najwyraźniej przebierali się jeszcze w wieczorowe stroje albo nie mieli ochoty do przechadzania się po zamku. Było widno, gdyż zapłonęły już, nieco zbyt mocne i nieco zbyt złociste, elektryczne świeczniki rozmieszczone w regularnych odstępach pod stropem korytarza. W ich blasku dostrzegł wielki stary sztych w ciemnych ramach, wiszący pomiędzy jego pokojem, a drzwiami Dorothy Ormsby. Zbliżył się i spojrzał. Stary, pełen rozpaczy człowiek o białych, rozwianych włosach trzymał na kolanach ciało umarłej dziewczyny. Otoczony był wspartymi na włóczniach ludźmi w zbrojach, którzy zdawali się dzielić jego smutek… U stóp tej grupy leżała inna martwa kobieta, na którą nikt nie zwracał uwagi. W głębi pachołkowie nieśli ciało mężczyzny, za nimi rozciągał się krajobraz: mroczne wzgórze i skłębione chmury gnane wichrem. Pod sztychem biegł zatarty napis:
SHAKESPEARE
Król Lear.
Akt V. Scena III.
LEAR:
Wyjcie, o wyjcie, wyjcie! Wyjcie, ludzie
Kamienni! Gdybym miał wasze języki
I oczy, użyłbym ich, aby rozbić
Sklepienie niebios. Odeszła na zawsze.
Niżej była nakreślona pięknym kaligraficznym pismem notka stwierdzająca, że sztych ten odbili bracia John i Josiah Boydell dnia i sierpnia 1792 roku, a narysował go i wyrył Frań Legat.