Urwał. Łagodny uśmiech ogarnął jego pucołowatą, pozbawioną niemal zmarszczek twarz. Pani Quarendon przeszła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się. Byli już na szczycie wyniosłości. Jej mąż przystanął tuż obok i położył lekko rękę na jej ramieniu. Przed nimi i za nimi rozciągały się w złotawej popołudniowej mgiełce pasma niewielkich wzgórz i płytkich dolin Kentu. Wiatr ucichł zupełnie. Było bardzo ciepło i cicho.
Melwin uniósł dłoń. Wyciągnięte ramię skierował ku ścieżce, którą nadeszli, biegnącej przez okolone żywopłotami pola. Opadały one ku wielkiej kępie starych drzew, z pomiędzy których wynurzał się pokryty ciemnoczerwoną, prastarą dachówką spadzisty dach wielkiego domu.
– Gdybym był błaznem i gdybym przestał marzyć – powiedział pan Quarendon – nazwałbym go moją letnią rezydencją i spędzałbym tu połowę życia. Na szczęście, wciąż jeszcze nie mam na to czasu i wpadamy tu tylko na weekendy.
– Melwin… – powiedziała półgłosem pani Quarendon.
– Co, kochanie?
Zdjął rękę z jej ramienia i odruchowo pogładził ją po policzku. Później, jak gdyby zawstydzony, prędko opuścił ramię.
– Co chcesz mi powiedzieć?
– Ja? Tobie? Dlaczego sądzisz, że właśnie teraz miałbym ci powiedzieć coś nadzwyczajnego? – potrząsnął głową.
– Kobiecie, która przeżyła z mężczyzną czterdzieści lat, nie powinien ten mężczyzna zadawać takich pytań.
– Widać na pół mili, że chcesz mi o czymś opowiedzieć. Dlatego tak łatwo zgodziłeś się na ten spacer, chociaż zawsze muszę cię przekonywać co najmniej przez pół dnia. Zresztą już od pewnego czasu jesteś napięty i rozmyślasz o czymś. Zaraz zaczniemy schodzić w stronę domu. Joanna obiecała, że przyjedzie z dziećmi przed kolacją i zostaną przez trzy dni. Więc jeżeli rzeczywiście jest coś bardzo ważnego, o czym bardzo chcesz mi opowiedzieć, najlepiej będzie, jeżeli zrobisz to teraz.
– Kiedy naprawdę, moja droga, nie ma niczego, co… – Pan Quarendon urwał, a później roześmiał się.
– To prawda, wiesz o mnie pewnie więcej niż ktokolwiek na tym świecie. Ale nie dlatego, że przeżyłaś ze mną czterdzieści lat. Wydaje mi się, że zawsze wszystko wiedziałaś. Nie zmieniłaś się. Nie zmieniłaś się, chociaż syn nasz mówi oxfordzkim akcentem i spaceruje niedbale jak lord po dywanach gmachu QUARENDON PRESS w Nowym Yorku, a nasza śliczna i delikatna jak orchidea córka jest żoną członka parlamentu i ma osobną niańkę do każdego z moich wnuków. Przyjęłaś to wszystko, co zesłał nam los, ale na szczęście pozostałaś w duszy młodziutką pokojówką z małego hoteliku, tak jak ja wciąż jeszcze jestem w jakiś przedziwny sposób związany z tym chłopcem z księgarni, który zapraszał cię na lody. Nauczyliśmy się mówić jak ludzie z innej niż nasza sfery, obrośliśmy w piórka, w miliony kolorowych piórek, ale gdzieś w głębi nic się w nas nie zmieniło. I chwała niech będzie Bogu za to! Bo znaczy to, że nie straciliśmy jeszcze siły.
– Masz słuszność – powiedziała pani Quarendon – ja też tak to odczuwam. Ale czy potrzeba aż tylu słów, żeby wyrazić to, o czym oboje dobrze wiemy? Jesteś czymś podniecony, czymś, co ci chodzi po głowie. Znowu o czymś marzysz, prawda?
– Tak – pan Quarendon odetchnął z ulgą. Jeśli opowie jej o swoim projekcie, powinna uwierzyć, że to jedyny powód zmiany w jego zachowaniu. Stłumił nagłe westchnienie i powiedział pogodnie: – Wymyśliłem coś nowego…
– Coś nowego? Czy chcesz zmienić QUARENDON PRESS w coś innego? Dlaczego, Melwinie?
– Nie zrozumiałaś mnie… – zastanawiał się przez chwilę. Mimowolnie zaczęli schodzić, idąc tym razem obok siebie. Psy przez chwilę siedziały na szczycie wzgórza, a później zbiegły truchtem i poszły za nimi.
– Może zacznę inaczej… – powiedział. – Cóż to jest QUARENDON PRESS? W rzeczywistości to taki sam dom wydawniczy jak inne, może tylko nieco większy. Mamy przedstawicielstwa i księgarnie na wszystkich kontynentach, podpisaliśmy wieloletnie kontrakty z wieloma dobrymi pisarzami kryminalnymi i zarabiamy masę pieniędzy. To prawda, ale to wszystko.
– A czy nie o tym marzyłeś mając dwadzieścia lat?
– To też prawda. – Więc o co chodzi?
– Chodzi o światowe imperium powieści kryminalnej! – powiedział cicho pan Quarendon i spuścił oczy wpatrując się w dmuchawce rosnące obok ścieżki.
– Nie rozumiem – powiedziała jego żona. – Powiedz mi, co dokładnie masz na myśli?
Pan Quarendon zatrzymał się, zerwał ostrożnie najbliższy dmuchawiec, uniósł go i dmuchnął. Później odrzucił od siebie nagą łodyżkę.
– Jeżeli żądasz, żebym był zupełnie szczery, nie wiem, co dokładnie mam na myśli. Wiem tylko, czego bym chciał… Chciałbym, kiedy będę już stary, przekazać Ryszardowi firmę, która byłaby tak znana jak jej najlepsi autorzy. Słowa QUARENDON PRESS powinny być dla czytelników tak samo ważne jak tytuły naszych książek i nazwiska ich autorów. Świat zna tysiące rodzajów zbrodni wielkich i małych, morderstwo jest stare jak świat! Ileż zbrodni można wskrzesić, ile rozwikłać dawnych tajemnic! A dodaj do tego małych, współczesnych dyktatorów i wielkie organizacje przestępcze! Zbrodnia jest wszędzie i w ślad za nią powinna iść QUARENDON PRESS! A świat powinien o tym wiedzieć! Tego rodzaju reklamy nie próbował dotąd nikt!
Umilkł i odetchnął głęboko.
– Ale to wymaga tysięcy ludzi i agencji śledczej obejmującej cały świat – powiedziała spokojnie jego żona. – Żaden prywatny człowiek, żadna firma, chociażby największa, nie może nawet o tym marzyć.
– Gdybym kiedyś nie marzył, byłbym do tej pory ekspedientem w księgarni. Cały świat, to sprawa przyszłości, ale jak zawsze trzeba od czegoś zacząć i zobaczyć, co wyniknie z pierwszego posunięcia. Później zastanowię się, co dalej.
Czy wymyśliłeś już pierwsze posunięcie?
– Tak. Kupiłem zamek.
– Kupiłeś zamek?
Pani Quarendon zatrzymała się pośrodku ścieżki. Nagle opuścił ją dystyngowany umiar, którego mozolnie uczyła się przez lat czterdzieści.
– Czyś ty czasem nie upadł na głowę, Melwinie? Pan Quarendon objął ją w pół i pocałował w policzek.
– Nie martw się, staruszko! Kupiłem go niemal za darmo. Ale nie jest to zwyczajny zamek. Trzysta lat temu popełniono w nim zbrodnię doskonałą i do tej pory nikt nie wie, co się stało z nieboszczką i czy zbrodnię tę na pewno popełniono. A to znaczy, że jeżeli chcę na serio potraktować moje własne plany, QUARENDON PRESS ma tam coś do roboty.
– Jeżeli będziesz chciał kupić każdy zamek, w którym kogoś zabito, czeka mnie na starość sprzątanie pokoi hotelowych. Naprawdę, nic innego nie umiem robić. Moja babka zawsze mówiła, że mężczyźni tracą rozum, kiedy zaczyna im się za dobrze powodzić.
– Do tej pory nie miałaś powodu do narzekania – pan Quarendon roześmiał się.
– Ten zamek to nasz królik doświadczalny. Za parę tygodni ściągnę tam małą grupkę znanych w całym kraju bardzo ciekawych ludzi: naszych najpopularniejszych autorów i inne autorytety w dziedzinie zbrodni. Będziemy tam świętowali wydanie pięciomilionowego egzemplarza książek Amandy Judd, a później wszyscy zasiądą do rozwiązywania zagadki zamku. To będzie cudowna historia, Saro. Najwspanialsze umysły Anglii na tropie morderstwa popełnionego przed trzystu laty! W dodatku, ten zamek jest mroczny i straszny jak w bajce. Stoi na nagiej przybrzeżnej skale pośród morza i dostać można się do niego z lądu tylko w czasie odpływu. Każdy przypływ zmienia go ponownie w wyspę. I gdzieś w nim ukryta jest zapewne kobieta zabita przez zazdrosnego męża. Nikt nigdy nie odszukał jej ciała. Podanie mówi, że ona nadal tam straszy, grożąc śmiercią tym, którzy pragną ją odnaleźć. Prawdziwa biała dama!