A później przyjechała policja, karetka z lekarzem i dwoma pielęgniarzami, jacyś ludzie rozstawiali statywy na łące, a tyraliera umundurowanych policjantów przeczesała powoli cały park i odcinek biegnącej za nim drogi w poszukiwaniu śladów. Przez wiele dni trwały rozmowy z wszystkimi, którzy mieszkali albo znaleźli się przypadkiem w najbliższej okolicy. Ale dziewczyny nikt nie znał, nigdzie nie napotkano domu, w którym czekano by na jej powrót. Nikt niczego nie widział, nie słyszał, nie spotkał żadnej podobnie ubranej młodej kobiety.
I nigdy nie odkryto nazwiska zmarłej ani jej zabójcy. A trawa w parku rosła dalej, jak gdyby nic się nie stało.
Ale stało się wiele. Frederick pod wpływem tego przeżycia kupił podręcznik kryminologii, który okazał się także zbiorem przerażających zdjęć i rysunków. Kiedy był w Londynie, zachodził do muzeum figur woskowych Madame Tussaud, gdzie można było zobaczyć narzędzia zbrodni, wiernie odtworzone wnętrza zbryzgane krwią ofiar, sznury zakończone pętlą, te właśnie, naprawdę te, na których zawiśli mordercy; i maski pośmiertne sławnych i mniej sławnych ofiar.
Początkowo czytał rozmaite książki, ale później literatura sensacyjna zaczęła wypierać inne. Kiedy znalazł się w Cambridge, jego małe studenckie mieszkanie obrosło z wolna półkami pełnymi książek, których barwne, lakierowane okładki krzyczały rozpaczliwie o mrożących krew czynach.
Mijały lata. Umarł ojciec. Kiedy Frederick wygłosił swe pierwsze i równocześnie ostatnie przemówienie w Izbie Lordów, zadziwił bezgranicznie tych wszystkich, którzy znali go od najmłodszych lat i nieodmiennie uważali za głupca. Mowa była świetna, dotyczyła wzrostu przestępczości w Anglii, przemawiający miał najwyraźniej w małym palcu wszystkie statystyki, motywy, zjawiska kryminogenne i działalność policji na wszystkich obszarach i we wszystkich ważnych dla kryminologa środowiskach. Wrażenie było piorunujące, tym większe, że nie posługiwał się notatkami, lecz mówił z pamięci.
Ale lorda Fredericka nie interesowała kariera polityczna ani żadne stanowisko państwowe związane ze ściganiem przestępców czy wymiarem sprawiedliwości. Wycofał się niemal całkowicie z działalności społecznej. Na szczęście, odziedziczył wiele pieniędzy. Był tak bogaty, że mógł poświęcić się temu, co miało dla niego równie nieodparty urok jak dla innych konie czy kobiety: zbieraniem wszystkiego, co było związane ze zbrodnią. W porównaniu z kolekcją, którą zgromadził w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, dział potworności Muzeum Madame Tussaud wydawał się niewinną wystawą dla grzecznych dzieci. Świat nie znał biblioteki tak jednostronnej i tak zdumiewającej: rozpoczynały ją dwa papirusy egipskie z czasów XI dynastii, mówiące o zbrodni i karze. Kolekcja zawierała asyryjskie narzędzia tortur i kreteński labris o dwu ostrzach, a biegnąc przez średniowieczne izby tortur, zbiór pręgierzy i przerażających “bab” o ostrzach zwróconych do wewnątrz, kończyła się pluszowymi gablotami, w których leżały uszeregowane pociski wydobyte z ciał osób niezbyt znanych i bardzo znanych: prezydenta X, księcia Y i nieskończonej liczby innych.
Wszystko to było podzielone z naukową dokładnością na działy, zajmujące niemal cały jego dom w Londynie i wielką rezydencję w Surrey. A pomiędzy tymi dwoma muzeami krążył człowiek cichy, nieśmiały, samotny, choć od czasu do czasu wydający doskonałe obiady dla małej grupki ludzi, którzy go w danej chwili najbardziej ciekawili: najzdolniejszych pisarzy i oficerów policji, którzy wsławili się właśnie rozwiązaniem trudnej zagadki kryminalnej.
Z przyczyny, która dla niego samego nie była zupełnie jasna i zrozumiała, położył w parku (tam, gdzie przed laty znalazł ciało owej zmasakrowanej dziewczyny) biały, prostokątny kamień przypominający nagrobek. Na kamieniu tym kazał wyryć wielki znak zapytania. Później, po latach, wspomnienie tego młodego, martwego ciała stało się przyczyną przedziwnego wydarzenia, którego do dziś nie umiał pojąć.
Teraz, przechadzając się wolno po bibliotece, odczytał raz jeszcze zaproszenie pana Melwina Quarendona. Uśmiechnął się. To będzie ciekawa wycieczka i miłe spotkanie z paroma godnymi uwagi ludźmi.
Poprawił monokl, raz jeszcze zerknął na list i westchnął, bo nagle przyszło mu do głowy, że byłoby to nie tylko miłe, ale wspaniałe, niezapomniane spotkanie, gdyby zamiast udanej zbrodni popełniono tam prawdziwą. A choć nie sformułował nawet mgliście tej myśli, wiedział, kto powinien być ofiarą.
Wstał i przeszedł do rozległej sieni, biegnącej na przestrzał od frontonu do tylnego tarasu pałacu. Ruszył z wolna, żeby spojrzeć przez wielkie, oszklone, podwójne drzwi na aleję platanów, której koniec niknął w oddaleniu zamknięty ledwie widoczną z tej odległości, wysoko zwieńczoną bramą.
Po kilku krokach zatrzymał się i odruchowo, pieszczotliwie pogładził jeden z dwu drewnianych słupów, między którymi spoczywało lśniące, doskonale zakonserwowane ostrze gilotyny.
Sprowadzenie jej z Francji kosztowało go wiele trudu i otaczał ją uczuciem, jakim inni otaczają bliskie istoty.
V Stary, zmęczony człowiek
Jordan Kedge otworzył kopertę, odłożył bez większego zaciekawienia folder i zaczął czytać list:
Nie wypuszczając listu z ręki, przymknął oczy. Po chwili uniósł powieki i odczytał list do końca. Wstał i ogarnąwszy poły szlafroka zaczął przechadzać się boso, tam i na powrót, po ogromnym, puszystym dywanie zajmującym niemal całą powierzchnię pokoju. W pewnej chwili zatrzymał się.
– To obrzydliwe – powiedział na głos, chociaż w pokoju nie było nikogo prócz niego – zapraszać mnie na tego rodzaju idiotyczne święto tej pani! Oczywiście, noga moja nie postanie w tym zwariowanym zamku!
Mimo to, podszedł znów do fotela i uniósł ze stolika folder. Zaczął go przeglądać odruchowo, nie zwracając uwagi na zdjęcia i przelatując pobieżnie tekst niewidzącymi oczami.
– Cóż za bzdura! – mruknął. – Jakiś nowy pomysł reklamowy starego Quarendona. Ale dlaczego ja mam w tym brać udział?
Upuścił folder na dywan i spojrzał w okno, za którym pośrodku trawnika kwitła gęsta kępa białych i ciemnoczerwonych róż. Jordan Kedge lubił kwiaty i samotność. Od pewnego czasu nie lubił jednak ludzi. Wsunął nogi w ranne pantofle, wstał i otworzył oszklone drzwi na taras.
Dzień był ciepły i cichy. Jordan zszedł po stopniach tarasu i usiadł na białej ławeczce twarzą ku słońcu.
– Śliczny poranek… – pomyślał. – W południe będzie upał, a już jest gorąco. Mało mamy w Anglii takich poranków, a ten stary błazen wybrał sobie akurat taki dzień. Nie przypuszcza chyba, że tam pojadę?
Zaklął cicho. Już od pierwszej chwili po przeczytaniu listu wiedział, że pojedzie.
Minęło trzydzieści pięć lat od czasu, gdy wydał swoją pierwszą książkę, która od razu przyniosła mu pewien sukces. Później przyszły sukcesy większe i mniejsze, ale był autorem poczytnym do dzisiaj. Tyle tylko, że w ostatnich latach Quarendon drukował raczej, od czasu do czasu, wznowienia jego dawnych powieści, wciąż jeszcze znajdujące czytelników, a on sam wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że nie jest już w stanie wymyślić ciekawego zabójstwa i logicznego, zaskakującego rozwiązania. Dwie ostatnie książki wrzucił po ukończeniu do kominka. Bał się. Nie mógł zapomnieć tego, co Dorothy Ormsby napisała o jego ostatniej, wydanej powieści: “Jordan Kedge utracił, jak się wydaje, zdolność do logicznego prowadzenia występujących postaci i budowania sytuacji mogących naprawdę przykuć uwagę czytelnika klasycznej powieści kryminalnej. Szkoda, bo kiedyś pisał lepiej i nie powinien narażać swej popularności, na którą latami pracował ^powodzeniem. Nie sądzę także, aby mógł przerzucić się na thrillery, gdyż, książki jego nigdy nie były przesycone nadmiarem grozy “błyskawicznymi zmianami sytuacji”.