Doktor Harcroft prowadził spokojnie i nadal myślał o żonie. Przeżyli z sobą dwadzieścia spokojnych, szczęśliwych lat, urodziła mu dwóch synów, którzy byli teraz daleko w szkole. W tej samej szkole, którą ukończył jej ojciec, stary sir Joshua Tabard, twardy, uczciwy, o tak niezłomnych zasadach moralnych, jak gdyby czytywał wyłącznie Dziesięć Przykazań. Musiał chyba ciężko przeżyć chwilę, gdy jego jedyna córka powiedziała mu przed laty, że kocha młodego, nikomu nieznanego lekarza, który przybył z dalekiej prowincji mając jako jedyny majątek wiarę we własne siły. Ale Agatha miała równie niezłomny charakter i równie niezłomne zasady jak jej ojciec, który stwierdził w końcu, że skoro zięć stał się jednym z najbardziej znanych kardiologów w Londynie, córka jego nie omyliła się. W dodatku, najwyraźniej była szczęśliwa. Kochał zresztą obu swych wnuków i wszystko ułożyło się dobrze.
Na skrzyżowaniu zapaliły się czerwone światła. Harcroft zahamował miękko. Wóz stanął.
Tak, nie chciał niczego więcej od życia. Wszyscy poszukują szczęścia, ale nie wszyscy je znajdują. A to było szczęście, które znalazł, utrzymał i którego powinien był bronić przed każdym zagrożeniem, jakie mogła nieść przyszłość.
X Czy przygotowałeś miejsce dla tych bestii?
Amanda Judd wsparła nagie łokcie na wysokim, kamiennym obramowaniu wieży i przyłożyła do oczu ciężką, polową lornetkę, za którą zniknęła niemal jej drobna, śniada twarz. W dole, początek odpływu odkrył czarną, gładką smugę skalnej grobli łączącej zamek z lądem, wznosząc ją nad drobnymi, rozmigotanymi w słońcu falami, które cofając się lizały chwilami jej krawędzie. Grobla i biegnąca wzdłuż niej stalowa poręcz lśniły parując w słońcu. Wkrótce cofające się morze osłoni na całej długości wąskiej zatoki rozległe jęzory piasków i tysiące ciemnych, wilgotnych głazów, nieruchomych jak stada olbrzymich zwierząt morskich wypoczywających przy brzegu. W osłoniętej półkolistym przylądkiem przystani na skraju wsi, biały jacht motorowy i kilkanaście łodzi rybackich, opadną nisko przy linii nadbrzeża. A wieczorem woda powróci.
Amanda przesunęła szkła wzdłuż pnącej się łagodnie ku górze wąskiej, asfaltowej drogi, która przecinała pola i niknęła w lesie porastającym grzbiet pasma odległych wzgórz. Później opuściła lornetkę ku domom wioski, wyglądającym z tej odległości jak domki lalek. Przed jednym z nich chłopiec w jaskrawo-zielonej koszuli bawił się z psem rzucając mu patyk. Blask słońca, stojącego już wysoko nad morzem za plecami patrzącej, rozjarzył szyby w niewielkich oknach.
– Nikogo… – powiedziała Amanda półgłosem – a dochodzi już dziesiąta. Boję się, że nie wszyscy zdążą na lunch.
Opuściła lornetkę i położyła ją na obramowaniu. Później zwróciła spojrzenie ku stojącej obok młodej kobiecie.
– Jak myślisz, Grace, czy wszyscy przyjadą?
– Oczywiście! – Grace Mapleton uśmiechnęła się. Była śliczna, smukła i spokojna – Po pierwsze, jesteś już tak znana, że nie ma chyba ani jednego człowieka w tym kraju, który nie skorzystałby z twojego zaproszenia. Po drugie, nie zapominaj, że sponsorem tego weekendu jest QUARENDON PRESS. Nie przypominam sobie, żeby Melwin Quarendon kiedykolwiek czegokolwiek zaniedbał. Możesz mi wierzyć, bo przez trzy lata byłam jego osobistą sekretarką.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz – powiedziała cicho Amanda, nieco poważniej niż miała zamiar. – Nie chciałabym się ośmieszyć. – Mimowolnie zacisnęła usta.
Znad morza powiał mocniejszy podmuch i osłonił jej zatroskane oczy kosmykiem ciemnych rozwichrzonych włosów.
– Ośmieszyłby się ten, kto by nie przyjechał – dodała Grace z przekonaniem. – Dzwoniłam zresztą wczoraj do Londynu i biuro QUARENDON PRESS potwierdziło ich przyjazd. Wszyscy zostali powiadomieni i wybierają się tutaj. Oczywiście zawiadomiłam ich, że przed dziesiątą będzie się trudno do nas dostać. Nie wyobrażam sobie pana Quarendona brnącego po kolana w wodzie po grobli i zanurzanego po uszy przez każdą większą falę. Ale powiedziałam ci już przecież o tym.
– Tak, powiedziałaś… – Amanda Judd uśmiechnęła się niepewnie. – Nie rozumiem, dlaczego mnie to wszystko tak przejmuje? W końcu, taka miła uroczystość i trochę rozrywki, powinny mi sprawiać przyjemność i nic więcej. Chyba jestem przepracowana.
Ponownie uniosła lornetkę, ale odłożyła ją nie podnosząc ku oczom.
Grace Mapleton sięgnęła do kieszeni szortów i wyciągnęła złożoną we czworo kartkę papieru. Rozprostowała ją i przesunęła po niej szybko wzrokiem.
– Wszystko gotowe – powiedziała pogodnie. – Możesz się odprężyć, kochanie. Nie sprawdziłam jeszcze tylko, czy Frank zajął się sprawą tych psów, bo wziął to na siebie i powiedział, żebym nie zawracała sobie tym głowy…
Urwała, bo w mrocznej głębi wąskich kręconych schodów, opadających stromo w głąb wieży, rozległ się donośny męski głos:
– Amando, czy jesteś tam?
– Tak! – zawołała odwracając się.
Jasna, krótko ostrzyżona głowa jej męża wynurzyła się z wylotu schodów. Otworzył usta chcąc coś powiedzieć.
– Czy przygotowałeś miejsce dla tych bestii Quarendona? – zapytała prędko Amanda – Grace twierdzi, że to jedyna sprawa, której nie zdążyła jeszcze skontrolować.
.- Czy przygotowałem!
Frankt Tyler wyłonił się z otworu schodów i zrobił kilka kroków w kierunku stojących przy obramowaniu kobiet.
– Czcigodny Jonathan Dale, tutejszy stolarz wiejski, dostarczył mi wczoraj wspaniałą budę, w której zmieściłby się dorosły niedźwiedź z rodziną. Kazałem ją postawić na dziedzińcu… jeżeli tę studnię można nazwać dziedzińcem. Ale wydaje mi się, że psom nie będzie tam źle. Mogą nawet uznać, jeżeli mają dosyć wyobraźni, że dziedziniec nadaje się do biegania. W każdym razie, w budzie są dwa wypchane słomą sienniki, więc spać mają na czym.
Amanda z nagłym niepokojem zwróciła się ku swojej ślicznej sekretarce.
– A może pan Quarendon sypia z nimi w pokoju? – zapytała niepewnie. – Czy wiesz coś o tym?
– Przestałam być jego niewolnicą i zostałam twoją właśnie wówczas kiedy je kupił. Były wtedy bardzo małe. Nie widziałam ich od tego czasu. Nie umiem ci odpowie…
Urwała w pół słowa. Uniosła głowę. Frank także przysłonił oczy dłonią.
– Co to takiego? – zapytała Amanda – Samolot? Ale przecież to niemożliwe, żeby mógł tu…
– O, tam! – zawołała Grace wskazując wyciągniętą ręką. Helikopter pojawił się niespodziewanie, nadlatując nisko od strony wzgórz. Po chwili zatoczył niewielkie koło nad zamkiem, później zwolnił, stanął niemal w powietrzu i powoli osiadł na łące pomiędzy ostatnimi domami wioski a groblą.
– Powiedziałam ci dziś, że pan Quarendon nigdy niczego nie zaniedbuje – powiedziała Grace wskazując palcem.
Wzdłuż srebrzystej kabiny helikoptera biegł wielki lśniący w słońcu napis: QUARENDON PRESS.
Wirujące wiatraczne skrzydła zwolniły i opadły lekko, silnik ucichł. Amanda uniosła lornetkę.
– Wysuwają schodki… – powiedziała po chwili – jest pan Quarendon… i Joe Alex! Bardzo się cieszę, że przyleciał… Teraz kobieta… chyba Dorothy Ormsby. Lubię ją!
– Nic dziwnego! – Frank Tyler roześmiał się – Gdyby o mnie ktoś napisał tyle dobrego, kochałbym go do ostatniego tchnienia!
– Nie znam tego człowieka… – powiedziała Amanda – ani tego… i tego też nie… Jest jeszcze jeden… chyba i jego nie widziałam nigdy w życiu… O, psy! Jakie wielkie!