– Nie sądzę – Harcroft potrząsnął przecząco głową. Myślę, że nie zdradzę tajemnicy lekarskiej, jeżeli powiem, że zniesie ono jeszcze o wiele więcej. Zresztą, jestem przy panu.
Quarendon rozłożył ręce.
– Przegrałem. Zdaje się, że ma pan dla mnie jakąś kopertę?
– Tak – Tyler cofnął się i wziął ze stolika pierwszą z identycznych podłużnych kopert. Uniósł ją i zamarł.
Daleko za zamkniętymi drzwiami sali rozległ się straszliwy, przerażający krzyk, wrzask mordowanej istoty, rozsadzający uszy, coraz wyższy, wdzierający się do mózgu – i nagle zduszony. Cisza, później łoskot padającego ciała i ciężkie, oddalające się kroki, które rozpłynęły się w ciszy.
– Co… co to było? – sir Harold Edington ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się jak wryty.
Cichy, wyraźny, niski głos kobiecy, dobiegający jak gdyby z wielu stron, przemówił melodyjnie:
Któż z nas, żyjących rzec może: “Dostrzegłem
Śmierć, gdy wchodziła. Wiem, którędy wyszła
Pozostawiając za sobą milczenie”?
Zna Śmierć tysiące drzwi najrozmaitszych,
Którymi w dom nasz, wchodzi bez, przeszkody,
A nie powstrzyma jej zamek przemyślny,
Zasuwa krzepka ani wierne straże,
Gdyż, przemknąć umie przez, mury i kraty,
Śladu żadnego nie pozostawiając,
Zimna, tajemna i nieunikniona,
Mroczna i cicha jak ostatnie tchnienie.
Głos przycichł, a gdzieś daleko w głębi zamku zaszczekały ciężkie łańcuchy i rozległ się wysoki dźwięk uderzenia żelazem w żelazo, głuchy jęk i wreszcie cisza.
– Boże! – powiedział Quarendon spoglądając na drzwi
– Czy muszę już wyruszyć?
– Jeszcze chwilę. Proszę otworzyć kopertę i przeczytać cicho jej zawartość. Jest bardzo krótka.
Pan Quarendon zrobił to, o co go proszono, złamał woskową pieczęć, wyjął z koperty złożoną kartkę papieru, przez chwilę czytał cicho, poruszając wargami i wsunął kopertę do kieszeni na piersi, zatrzymując kartę w ręce.
– Jeszcze pięć sekund! – Tyler patrzył na chronometr – trzy… dwie… już!
Pyzaty wydawca ruszył ku drzwiom, zawahał się na niedostrzegalny niemal ułamek chwili i otworzył je.
Gdzieś w górze wybuchł płacz kobiecy, rozpaczliwy i przechodzący w ciche zawodzenie. Melwin Quarendon zamknął za sobą drzwi. Frank Tyler pochylił się nad kartą i zapisał godzinę.
– To było bardzo piękne – rozległ się cichy głos kobiecy.
– Co? – zapytał Kedge.
– Ten wiersz o śmierci – powiedziała pani Alexandra Wardell i z uśmiechem spojrzała w górę, jak gdyby poszukując miejsca, z którego dobiegł ją głos. – Bardzo piękne.
XV “Sam teraz przemierzasz dom splamiony mordem…”
Joe spojrzał na zegarek. Minęło czternaście minut od chwili, gdy Melwin Quarendon zamknął za sobą drzwi sali. Daleko w ciemnych czeluściach zamku, gdzie znikł, rozlegało się chwilami przeciągłe wycie człowiecze, szczęk łańcuchów i gwałtowny łoskot, a kiedy cichły te dźwięki, prawdziwa nawałnica za oknami niosła nieprzerwany huk fal wściekle bijących w skałę. Raz gdzieś blisko uderzył piorun, ale burza i ulewa zdawały się oddalać.
– Ciekaw jestem, czy mu się uda? – powiedział głośno Frank Tyler spoglądając na drzwi. Jak gdyby w odpowiedzi na jego słowa otworzyły się one powoli.
Pyzaty pan i władca QUARENDON PRESS wszedł i zamknął je za sobą. Bez słowa podszedł do zegara i uśmiechnął się.
– Na szczęście, ten kto znajdzie Białą Damę nie będzie musiała przeżywać rozterki zastanawiając się, czy przypadkiem nie znalazłem jej wcześniej niż on!
Rozłożył ręce.
– Nie dotarł pan do niej? – zapytała Dorothy Ormsby z niewinnym dziewczęcym zaciekawieniem. Siedziała samotnie przy jednym z małych stolików, mając przed sobą otwarty notatnik, obrócony grzbietem do góry.
– Nie dotarł! – pan Quarendon roześmiał się – to by oznaczało, że szedłem w jakimś kierunku, ale nie udało mi się dojść. A ja po prostu przechadzałem się po korytarzu z tą kartką i odczytywałem ją raz po raz. Do dzieła, Frank! Ciekaw jestem, czy jeszcze ktoś odpadnie tak sromotnie jak ja? Tak czy inaczej, wiem, że należy mi się podwójna whisky bez wody sodowej. Ten zamek jest rzeczywiście upiorny, a te głosy…
Amanda, która stała obok stołu z napojami zbliżyła się do niego ze szklanką w ręce.
– Bez lodu?
– Dziękuję, moje dziecko! – Pan Quarendon wziął z jej rąk szklankę i uniósł do ust. Joe dostrzegł, że ręka jego nie drży. Najwyraźniej doktor Harcroft znał dobrze swego podopiecznego.
Dorothy odwróciła notatnik i zapisała coś szybko.
Frank Tyler uniósł czarny wazon i sięgnął w głąb. Później zręcznie odstawił naczynie na stolik i rozwinął trzymany w ręce papierek.
– Pan Joe Alex! – obwieścił – Drżyjcie, nasi goście! Reputacje zostają rzucone na szale! Która przeważy?
Podał Alexowi kopertę.
– Proszę otworzyć i przeczytać, a kiedy zawołam: “start!” pański czas zacznie się liczyć, więc radzę stanąć tuż obok drzwi z ręką na klamce.
Joe wziął kopertę, złamał czarną woskową pieczęć i wyjął szarą kartkę papieru, grubego jak pergamin. W górze ozdobiona była wydrukowaną wypukle trupią czaszką. Niżej biegła czarna, wstęga, trzymana przez dwie kościane dłonie wynurzające się z bocznych krawędzi kartki.
Na wstędze białymi, stylizowanymi literami nakreślono dwuwiersz:
Sam teraz przemierzysz dom splamiony mordem!
Ach, gdzież byś chciał usnąć, gdybyś został lordem?
– Start! – zawołał Tyler, położył zegarek na stoliku i zanotował czas.
Joe otworzył drzwi, zamknął je za sobą i znalazł się na korytarzu. Przeszedł kilka kroków i zatrzymał się u stóp schodów prowadzących do pokojów gościnnych na piętrze.
Przez chwilę przeżywał to, co zapewne przed nim przeżył pan Quarendon. Miał w głowie zupełną pustkę. Jeszcze raz powoli odczytał kartkę. Pierwsza część dwuwiersza nie zawierała pytania i wydawała się jedynie potrzebna do stworzenia klimatu. I rymu, oczywiście.
Ach, gdzież byś chciał usnąć, gdybyś został lordem?
Lordem?… Co to mogło znaczyć? Lordowie sypiają tam, gdzie sypiają… Czasem drzemią w Izbie Lordów… Ale to także nie miało sensu.
Spojrzał na zegarek. Minęła minuta. Ale przecież to musiało coś znaczyć? I nie mogło być niezwykle skomplikowane… Frank powiedział, że zagadka nie jest trudna, ale trzeba kojarzyć pozornie niepowiązane rzeczy. “Usnąć, gdybyś…”
Joe nagle uśmiechnął się i ruszył po schodach w górę. Myśl była niemal absurdalna, ale musiał ją sprawdzić.
Znalazł się na korytarzu i szybko ruszył w lewo.
– Umrzesz! – szept zdawał się dobiegać z wszystkich stron na raz. – Ach, biedaku! – i rozpaczliwe westchnienie.
Gdzie oni mają ukryte te głośniki? – pomyślał i natychmiast odrzucił tę myśl. Nic go w tej chwili nie powinno było rozpraszać. Po to były te głosy.
Minął pierwsze drzwi: ALEXANDRA WARDELL… drugie: JORDAN KEDGE… podszedł do trzecich, spojrzał na kartę z nazwiskiem i odetchnął. LORD FREDERICK REDLAND.
A po obu stronach, nieco poniżej liter widniały na karcie dwa małe, niemal dziecinne rysuneczki: konik i korona.
Oczywiście, gdybym był lordem chciałbym spać tam, gdzie śpi lord, a więc w sypialni Fredericka Redlanda! Boże, jakie to było proste!
Koń i korona?… Przymknął oczy. Coś wołało od pierwszej sekundy tuż pod powierzchnią świadomości, że to także jest proste, bardzo proste… i znane! Że spotkał się z tym dzisiaj… Ale gdzie, gdzie?