Smukła, drobna, wyprostowana Dorothy Ormsby zniknęła za drzwiami.
– Boże – powiedział Parker – zdążyłem w ostatniej chwili! – zniżył głos.
– Cóż to za szczęście, kiedy policjant ma żonę, która lubi chodzić do teatru. Widziałem, że tam wiszą sztychy z bohaterami Shakespeare’a, więc po tym koniku i koronie przyszedł mi do głowy Ryszard III. Gdyby nie to, Joe, stałbym tam do tej pory!
Reszta była bardzo prosta… ale włosy mi stanęły dęba, kiedy tam wszedłem. Przez chwilę myślałem, że naprawdę coś jej się stało. I ten ogromny, zakrwawiony miecz…
– A jak ci się spodobała sama panna Mapleton? – zapytał Joe obojętnie.
– Przedziwna dziewczyna. Śliczna, ale czułem się przez cały czas nieswojo. Powiedziała, że czas jej się zaczyna dłużyć i zapytała, ile jeszcze osób będzie jej szukało, Powiedziałem, że tylko trzy i wyszedłem, bo minęła już piętnasta minuta. Ale ta dziewczyna ma niesamowity głos… Człowiek czuje się przy niej dziwnie… nie umiem tego określić.
– Myślę, że masz słuszność – Alex wstał. – Trzeba się czegoś napić i zjeść coś. Dla nas konkurs już się skończył.
Ruszyli w stronę rozmawiających mężczyzn, od których ponownie oderwała się Amanda z filiżanką kawy dla pani Wardell siedzącej z niezmiennym, pogodnym uśmiechem w swym fotelu.
– Mamy dopiero trzech ewentualnych zwycięzców: dwóch autorów i pana komisarza! – Quarendon był najwyraźniej zadowolony, że nie jest jedynym, któremu się nie udało.
Gdzieś w górze rozległ się przytłumiony huk wystrzału, rozdzierający jęk i głuchy, żałobny grzmot werbli, który ucichł z wolna.
– Czy nalać panom czegoś? – zapytał Frank zwracając się do Alexa i Parkera.
– Będę pił to samo, co wspaniała pani Wardell – szepnął Alex – może tylko nieco więcej. Zdaje się, że to był armagnac?
– Zgadł pan! Powiedziała, że zawsze wieczorem wypija jeden koniak i potem śpi doskonale bez żadnych snów. Twierdzi, że sny to śmieci psychiczne tego świata, a nie obrazy tamtego.
Tyler zerknął w stronę siedzącej pod przeciwległą ścianą starej damy, która pochyliła się teraz lekko ku Amandzie, najwyraźniej wyjaśniając jej coś. Na twarzy nadal miała pogodny, seraficzny niemal uśmiech.
– A pan? – Tyler zwrócił się do Parkera.
– Chyba whisky… ale proszę się nie fatygować…
Parker podszedł do stołu, wziął szklankę, uniósł pokrywę pojemnika z lodem i wrzucił cztery niewielkie kostki. Sięgnął po tę sarną irlandzką whisky, co Harcroft. Później wymknął się z kręgu stojących i ruszył w stronę stołu z jedzeniem. Joe uniósł do ust swój koniak i wypił mały łyk. Chciał ruszyć za przyjacielem, ale powstrzymały go słowa lorda Redlanda, wypowiedziane rzeczowym, spokojnym tonem:
– Trzeba przyznać, że duch lady Ewy De Vere jest bardzo tolerancyjny wobec nas dzisiejszego wieczoru. Przecież jej tragiczna śmierć posłużyła nam do zabawy. A ona nie ma nic przeciwko temu, jak gdyby… Nie reaguje, nie mści się na nas… co, niestety,; jest dobitnym dowodem na to, że duchów nie ma, a racjonaliści mają słuszność. Zapewne tak, ale trochę mi żal świata nadprzyrodzonego w którym mogłoby się dziać tyle cudownych rzeczy.
Pan Quarendon obejrzał się szybko, ale pani Wardell była całkowicie zajęta rozmową z Amandą Judd. Pulchny wydawca położył palce na ustach wskazując oczyma starą damę.
– Zmieńmy temat… – szepnął – Gdyby usłyszała, sprawiłby jej pan przykrość, milordzie.
– Przepraszam stokrotnie… – Redlan zarumienił się – Zupełnie zapomniałem, kim ona jest.
– A kim właściwie? – spytał Kedge półgłosem.
– Jednym z największych znawców tego, co dzieje się po drugiej stronie… – powiedział Quarendon nie podnosząc głosu.
Nagle wyprostował się.
– Powinienem wydać jej następną książkę! – powiedział niespodziewanie – podobno jest bardzo popularna. Ludzie czytają ją.
Doktor Harcroft przysłuchiwał się rozmowie, sącząc swoją whisky. Minister Harold Edington oderwał się od grupki stojących, podszedł do okna, odsunął firankę i wyjrzał w ciemność. Później zawrócił.
– Deszcz przestał padać – powiedział zwracając się do pana Quarendona, który nie odpowiedział.
Alex cofnął się o krok, później z kieliszkiem w ręce podszedł do Parkera, który usiadł przy jednym z małych stolików mając przed sobą talerz z zimnym mięsem, pokrojonym w plastry i udekorowanym krwistymi kroplami gęstego sosu. – Świetny pomysł! – powiedział Joe i rozejrzał się badając oczyma półmiski na powierzchni stołu.
– Jestem!
Obejrzał się. Dorothy Ormsby stała pośrodku sali, drobna i dziewczęca, ale z jej szczupłej sylwetki biła duma. Uniosła wysoko głowę i podeszła do Franka Tylera.
– Jest pan geniuszem inscenizacji! – Powiedziała – Szkoda, że nie mogę teraz dodać nic więcej. Myślę, że należy mi się jeden, bardzo dobry, cudownie pachnący koniak!
Powstało małe zamieszanie, Alexowi z pewnej odległości wydało się, że wszyscy na raz chcą spełnić jej życzenie. Tylko lord Frederick Redlan cofnął się o krok, a później ruszył ku Amandzie i pani Wardell, ale zatrzymał się, bo Frank raz jeszcze wydobył z wazonu zwitek papieru i odczytał:
– Pani Alexandra Wardell, jedyna osoba, która naprawdę wie, co się dzieje w tym zamku!
Stara Dama wstała. Amanda ujęła ją pod ramię, a Frank podbiegł z kopertą.
– Czy chce pani iść sama? zapytała młoda kobieta – Nie biorę udziału w tym konkursie i chętnie pójdę z panią…
Pani Wardell spojrzała na nią z uśmiechem.
– Nie lękam się duchów ani ludzi żywych, moje dziecko. Wiem, że obawia się pani, czy będę umiała poruszać się tutaj sama. Dziękuję bardzo, ale na szczęście nogi jeszcze mnie jako tako niosą i daję sobie radę ze schodami w tym zamku. Jeżeli mam wziąć udział w tej zabawie, zrobię to w tych samych warunkach, w jakich muszą działać pozostali – pogłaskała Amardę po policzku. – Raz jeszcze dziękuję, kochanie, ale chyba muszę otworzyć tę kopertę…
Jej drobne dłonie z pewnym wysiłkiem rozerwały pieczęć. Czytała przez chwilę, a później skinęła głową, jak gdyby potakując niewypowiedzianej myśli.
– Start! – powiedział Frank Tyler, znacznie ciszej niż wówczas, gdy wypuszczał jej poprzedników. Amanda podeszła do drzwi, otworzyła je i zamknęła za wychodzącą.
– Ciekawe… – powiedział pan Quarendon. Miałem przez chwilę wrażenie, że ona odgadnie wszystko bez najmniejszych problemów… jak gdyby rzeczywiście była nie z tego świata, albo miała zupełny kontakt z tamtym… Nie widzi się prawie takich absolutnie spokojnych i pogodnych twarzy.
– Kto jeszcze został? – zapytał Kedge i przesunął oczyma po obecnych – Rzeczywiście! Już tylko jedna osoba! Pan, panie doktorze!
Harcroft skinął głową.
– Wiem o tym. Powinienem się może nieco skupić? – próbował się uśmiechnąć, ale spoważniał.
Dorothy Ormsby mrugnęła ku Alexowi. Odpowiedział unosząc na ułamek sekundy rękę znad talerza. Oczywiście Dorothy wyłapywała takie malutkie spięcia: lekarz, nieco zagubiony pomiędzy ludźmi związanymi w rozmaity sposób ze zbrodnią, marzący może w duchu, żeby nie okazać się gorszym niż oni i pragnący dotrzeć tam, gdzie dotarło ich tylko kilkoro.
Mijały minuty. Joe zjadł szybko i wraz z Parkerem ruszył ku miejscu gdzie stał ekspres z kawą. Był trochę znużony. Wstał dziś o wiele wcześniej niż zwykle…
Usiadł z kawą pod oknem starając się usunąć z myśli obraz, który ciągle powracał: złoto-purpurowa kapa, a na niej…
Czas mijał. Drzwi otworzyły się i jak gdyby zawahały, gdyż pani Wardell nadal trzymała klamkę. Zrobiła krok ku przodowi, rozejrzała się niewidzącym spojrzeniem, a później powiedziała cicho i wyraźnie:
– Bóg się zlitował nad tobą, Ewo…
I osunęła się na dywan pokrywający kamienną posadzkę.
XVIII Oczy miała szeroko otwarte…
Ruszyli ku niej wszyscy, ale doktor Harcroft pierwszy uklęknął przy leżącej, dając innym znak uniesioną ręką, aby nie zbliżali się. Ujął bezwładną dłoń i przez chwilę wyczuwał tętno, a później przyłożył ucho do szarej, gładkiej sukni starej damy, na wysokości serca. Wszyscy wstrzymali oddech.