XIX Lecz jednak ktoś ją zabił…
Stanęli przed opuszczoną makatą i Joe uniósł ją ostrożnie. Drzwi nadal były uchylone, a za nimi rozpościerał się gęsty półmrok. Mając za sobą Parkera, Alex stanął na progu i zaczął po omacku przesuwać ręką poza framugą.
– Musi tu być chyba światło elektryczne… – powiedział półgłosem – wcześniej paliła się świeca, ale zgasiłem ją. Później powiem ci, dlaczego…
Natrafił palcami na guzik przełącznika i wcisnął go. Pod sufitem zabłysła odwrócona mleczna ampla uczepiona trzema złocistymi łańcuszkami do haka w stropie.
Pokój był niemal pusty. Przed łożem, na grubych, dębowych deskach podłogi, leżał nieco wytarty, stary perski dywan. To było wszystko.
– Ona jest tam… – powiedział Alex nie podnosząc głosu. Podeszli. Uniósł rękę i odsunął ciężką tkaninę firanki.
Parker nie poruszył się. Joe uniósł drugą rękę i rozsunął firanki na tyle, na ile to było możliwe. Spojrzenie Parkera przesunęło się po nieruchomym, leżącym na wznak ciele, a później powędrowało w górę wzdłuż ostrza miecza i zatrzymało się na długiej rękojeści ciasno okręconej srebrnym, poczerniałym drutem.
– Za czasów rycerza De Vere nie był już w użyciu… – powiedział Alex. – Używano go w walkach pieszych… wymagał wielkiej siły fizycznej.
– Wiem… – Parker spojrzał na leżącą dziewczynę. Później oczy jego znów zaczęły wędrować po mieczu – Myślę o tym…
– I ja – Alex obszedł łoże, uniósł kapę i zajrzał pod nią. później podniósł ze stolika zapałki i zapalił świecę.
– Tylko tak była oświetlona, kiedy tu wszedłem. Miecz leżał w poprzek na jej nogach, a ona udawała umarłą i miała zamknięte oczy… Czy tak samo leżała, kiedy ją zobaczyłeś po wejściu tutaj?
– Tak. Ktokolwiek wszedłby do pokoju, mógł podejść bez przeszkód do łoża, pochwycić ten olbrzymi miecz w obie ręce, unieść go nad głową i uderzyć… Nawet gdyby otworzyła oczy i zobaczyła go, nie zdążyłaby się poruszyć… To musiało się tak odbyć.
– Właśnie – powiedział Joe. – To musiało się tak odbyć, ale przecież nie mogło się tak odbyć, jeżeli w zamku nie ukrywa się gdzieś człowiek, który ją zabił. Bo nie może to być żadna z osób, które są w tej chwili w jadalni i były z nami od czasu, kiedy wyprawiono z zamku służbę i zamknięto furtę.
– Ale przecież… – Parker potrząsnął głową – ona nie żyje, prawda?
– Tak… – Joe wyciągnął rękę i dotknął plamy krwi, która rozlała się szeroko na sukni zmarłej w miejscu, w którym utkwił miecz. – Ta krew niemal nie zakrzepła jeszcze…
Odetchnął głęboko i zawahał się na ułamek sekundy, ale później ujął rękę zmarłej, powoli zgiął ją w łokciu i ostrożnie wyprostował, delikatnie kładąc ją w poprzedniej pozycji.
– Śmierć nie mieszka jeszcze w tym ciele… Zresztą wiemy, przecież, że żyła przed godziną… – Odwrócił się i zdmuchnął świecę. – Tę świecę także niedawno zapalono.
Podniósł ze stolika kartę papieru.
– Jest pięć minut po północy. A może cofnijmy się trochę: O ósmej wieczór Frank Tyler zrobił zdjęcia przy bramie i wszyscy przeszliśmy do jadalni. Od tego czasu, Ben, powstała przedziwna sytuacja, otóż kolejno, zawsze jedna tylko osoba przemierzała samotnie zamek, a wszystkie pozostałe znajdowały się razem w jadalni i, o ile wiem, nikt stamtąd nie wyszedł. Zresztą taki był niepisany regulamin konkursu. Amanda Judd, Frank Tyler i doktor Harcroft w ogóle nie opuścili jadalni: dwoje pierwszych, ponieważ byli gospodarzami i nie brali udziału w konkursie, a Harcroft nie zdążył, gdyż z chwilą powrotu pani Wardell konkurs przerwano.
– Tak, wiem – Parker skinął głową. – Myślę o tym już od dwóch minut.
– Na tej karcie mamy zapis czterech osób, które tu weszły: pierwszy byłem ja, o 9.05, drugi Kedge, o 9.51, trzeci byłeś ty o 10.35, a czwarta Dorothy Ormsby o 10.59… pozostałe osoby nie dotarły tu. Myślę o Edingtonie, Quarendonie i Redlandzie. Ale one nie mogą wchodzić w rachubę jako mordercy, ponieważ inni ludzie wyruszyli po nich i zastali ją tu żywą, a oni po powrocie nie opuścili jadalni ani na chwilę. Na szczęście, ty byłeś w ogólnej kolejności szósty, Dorothy siódma a pani Wardell ósma. Harcroft, jak wiemy, nie zdążył udać się na poszukiwania, bo był ostatni, jak powiedziałem, konkurs przerwano, bo pani Wardell zastała tu zamordowaną Grace. Tak więc…
– Tak więc – powiedział Parker spoglądając na miecz – skoro ja, jako szósty znalazłem żywą Grace Mapleton, a później znalazła, ją żywą Dorothy Ormsby, pozostają tylko dwa wyjścia: albo zabiła ją Ormsby, a pani Watdell znalazła umarłą, albo… zabiła ją pani Wardell!
– A jedno i drugie jest niemożliwe, ponieważ Dorothy Ormsby z pewnością nie udźwignęłaby tego potwornego miecza, a nawet gdyby jej się to udało, nie mogłaby w żaden sposób zadać takiego ciosu, gdyż ten miecz jest chyba dłuższy niż ona sama i nie mogłaby uderzyć prostopadle, zważywszy w dodatku, że Grace leżała na łożu, a ona stała na ziemi. Poza tym, jest rzeczą fizycznie niemożliwą, aby tak drobna kobieta mogła zadać tak straszliwe uderzenie… Przecież ten miecz… – znów odetchnął głęboko – tkwi w tym łożu zupełnie prostopadle, a zważywszy jego ciężar, przekonamy się, kiedy usuną ciało, że ostrze wbiło się głęboko w deski łoża. Inaczej miecz musiałby się pochylić. Ciało ludzkie ani pościel nie mogą stawiać takiego oporu, który utrzymałby go w pozycji, w jakiej jest teraz.
– A ponieważ wszyscy, prócz Dorothy Ormsby, mogą sobie wystawić absolutne i niepodważalne alibi, więc Grace Mapleton…
– Musiał zabić ktoś, kto nie był z nami w jadalni! -dokończył Alex. – Wiemy teraz jedynie, że Grace Mapleton żyła o godzinie 10.59, bo mamy na to świadectwo zanotowane jej własną ręką. Wiemy też, że nie żyła już o godzinie 11.20-11.25, bo mniej więcej o tej godzinie pani Wardell powróciła do jadalni. Zresztą, droga w dół po schodach i przejście biblioteki, musiały także zająć jej nieco czasu, a na pewno nie szła szybko, bo ledwie trzymała się na nogach. Musimy więc odjąć kilka minut. To by oznaczało, że Grace została zamordowana między godziną 11.05 (bo Dorothy także zużyła nieco czasu na powrót i być może zamieniła z nią kilka słów po zanotowaniu czasu), a godziną 11.20.
– Psy! – powiedział Parker.
– Co?
– Te psy Quarendona! Są przecież w budzie na dziedzińcu. Mogą się przydać. Musimy przeszukać cały zamek… Ten człowiek przecież gdzieś jest, jeżeli nie uciekł… bo wszystko tu wydaje się możliwe, nawet w czasie tej burzy i przypływu.
Jak gdyby w odpowiedzi usłyszeli daleki grom za wąską szczeliną okna.
– Ta burza wraca i odchodzi… – Joe podszedł do okna i spróbował wyjrzeć. Światło ampli padało na potężną czarną kratę i odbijało się od szyby. Krople deszczu rozpryskiwały się na szkle. – Tędy w każdym razie nie uciekł.
– Muszę tu jeszcze wrócić z doktorem, bo nie wolno mi uznać jej za zmarłą, jeżeli lekarz jest na miejscu – Parker zmarszczył brwi. – I zatelefonuję do policji Hrabstwa Devon, a później do Yardu. To nie potrwa długo. Ale najpierw przeszukajmy zamek. Ten morderca może być szaleńcem… Czeka nas upiorna noc, Joe, tak czy inaczej. Wspaniały weekend! Wiedziałem, że odpocznę tu jak nigdy! Czy to nie piękna noc do prowadzenia śledztwa, podczas którego będę dziękował Bogu, że panna Dorothy Ormsby musi mi, chcąc nie chcąc, wystawić alibi, a poza tym, ja sam będę musiał wystawić alibi jej i wszystkim pozostałym osobom, nie pozostawiając sobie żadnej, na którą mógłbym rzucić choćby cień podejrzenia.
– Bądź dobrej myśli – powiedział Alex próbując się uśmiechnąć, co nie okazało się jednak możliwe, gdyż skurcz w gardle nie mijał – tam gdzie jest zamordowany, musi być i morderca. Tylko duchy rozpływają się i nikną, ludzie pozostają.
– Właśnie – zapomnieliśmy o niej.