Выбрать главу

W tej chwili Dorothy Ormsby otworzyła senne oczy, odwróciła powoli głowę w lewo, dostrzegła, że fosforyzujące wskazówki zegara pokazują niemal południe i wstała lekko, opuściwszy nogi na puszysty dywan. Ziewnęła. Naga jak Ewa, ruszyła na palcach ku drzwiom łazienki. Pośrodku pokoju przystanęła i obejrzała się. Story nie były dokładnie zasunięte i wpadała przez nie wąska smuga światła. Mężczyzna, którego pozostawiła w łóżku, nadal spał spokojnie. Z czułością przypatrywała się przez chwilę jego ciemnej, kędzierzawej, ledwie widocznej w półmroku głowie. Oddychał równo. Uśmiechnęła się. Chociaż trwało to już dwa miesiące, ta noc była miła jak poprzednie. Ale czas rozstania przybliżał się nieuchronnie. Zawsze tak było. Nie umiałaby określić, w jakich obszarach podświadomości budziły się pierwsze sygnały, ale gdy tylko pojawiały się, wiedziała na pewno, że tak się stanie. Jak gdyby nagle i bezpowrotnie zaczęły wysychać źródła namiętności, serdeczności i oddania, które jeszcze dzień wcześniej biły tak gwałtownie.

Dorothy weszła do łazienki i zamknęła cicho drzwi. Nadal uśmiechała się. Wiedziała, że wkrótce źródła te znów wytrysną. Ale będzie to już inny mężczyzna, chociaż nie wiedziała jeszcze, kto nim będzie. Była samotna i w przeciwieństwie do niemal wszystkich otaczających ją kobiet, chciała żyć i umrzeć nie wiążąc się z nikim i nie kochając naprawdę nikogo. Nie znosiła cierpienia, zazdrości, a nade wszystko kompromisu, który wtargnąłby w jej życie razem z człowiekie mającym prawo do zadawania pytań.

Odkręciła kurek nad wanną, narzuciła szlafrok i wyszła z łazienki. Minąwszy bibliotekę i wąski, ciemny hali, podeszła do drzwi wejściowych. Na słomiance stała butelka z mlekiem. Dorothy wzięła ją i zamknęła drzwi. Dopiero teraz dostrzegła na podłodze hallu dużą kopertę wrzuconą przez otwór na listy. Podniosła ją i wróciła do łazienki, postawiwszy po drodze mleko na stoliku w kuchni.

Zdjęła szlafrok i weszła do wanny nie zakręcając kurka. Sięgnęła po kopertę i rozdarła ją. Zerknęła na folder, później otworzyła drugą kopertę.

“Amanda Judd i QUARENDON PRESS mają zaszczyt…”

Przeczytała list prędko raz, później drugi raz i odruchowo zakręciła kurek, bo woda zaczęła sięgać już krawędzi wanny. Odrzuciła list na matę i zanurzyła ręce w wodzie. Przez chwilę leżała z zamkniętymi oczyma. Rzecz zapowiadała się ciekawie, a skoro miał się tam zebrać kwiat środowiska, które w pewnym sensie stanowiło o jej istnieniu, nie powinno jej było tam zabraknąć.

Nagle zmarszczyła brwi.

– Nie, nie będzie go tam… – szepnęła. – A nawet, gdyby był… – wzruszyła ramionami – przestał mnie już chyba nienawidzić. Tyle czasu już minęło. Trzy lata? Nie, cztery.

Sięgnęła po gąbkę zastanawiając się, w jakim celu QUARENDON PRESS urządza tę całą hecę. Ale nie uśmiechała się już.

Kiedy wyszła z łazienki, smagły, śliczny chłopak usiadł i przeciągnął się.

– Kawy… – powiedział cicho. – Błagam cię.

– Rozkazuj! – podeszła i pocałowała go lekko. – Każdy twój rozkaz będzie spełniony bez żadnej zwłoki.

Ale myliła się. Nastąpiła pewna zwłoka. Bo nagle wyciągnął ręce, ujął ją za ramiona i przyciągnął ku sobie. Przymknęła oczy i objęła go z niejasnym uczuciem, że obejmuje kogo innego. Ale uczucie to minęło tak szybko jak się pojawiło.

Pocałunki, którymi smagły przyjaciel okrywał jej ciało, nie dawały uporządkować myśli. Postanowiła leniwie, że nie będzie na razie myśleć o nadchodzącym spotkaniu w zamku o groźnej nazwie… jakiej nazwie?

Oddychała coraz szybciej. Pan Quarendon, jego goście, jej wspomnienia i czarna, kamienna budowla o zębatej wieży zawirowali, zanurzyli się w różowej mgle i zniknęli.

IV Znak zapytania

Jako dziecko lord Frederick Redland nie zdradzał nawet śladu zamiłowań, które później niemal całkowicie zawładnęły jego umysłem. Jako chłopiec, podczas pięciu łat, które spędził w Harrow School, przeczytał tyle samo książek sensacyjnych, ile przeczytałby w ciągu tego czasu każdy przeciętny chłopiec; może nawet nieco mniej, gdyż nie odznaczał się najbardziej lotnym umysłem i chcąc nie pozostawać w tyle, musiał spędzać nad podręcznikami szkolnymi więcej czasu niż inni.

Wszystko zmieniło się podczas ostatnich wakacji przed ukończeniem szkoły. Spędzał je w odwiecznej rezydencji Redlandów w Surrey i któregoś dnia wybrał się z ojcem na bażanty. Dzień był słoneczny, bezwietrzny i cichy. Szli oddaleni od siebie o kilkadziesiąt kroków, ale bażanty najwyraźniej przeniosły się dziś w inną część olbrzymiego parku, bo nigdzie nie było ich widać.

W pewnej chwili młody Frederick przystanął. Ojciec posuwał się przez pewien czas naprzód, ale kiedy obejrzał się, dostrzegł, że syn stoi patrząc na coś leżącego obok wybujałego krzaku jałowca.

– Co tam widzisz?! – krzyknął.

Chłopiec nie odpowiedział. Uniósł rękę i zaczął przywoływać go ruchem dłoni.

Po chwili stali już obok siebie wpatrując się w leżącą w trawie dziewczynę. Miała smukłe nogi, opalone ręce, spódniczkę mini i białą bluzkę. Jej długie, jasne włosy pozlepiane były niemal czarną, zakrzepłą krwią. To, co pozostało z twarzy…

– Nie patrz – powiedział ojciec biorąc go łagodnie za ramię.

– Dlaczego, tatusiu? Jestem już dorosły. Nie boję się tego widoku.

Stary lord wzdrygnął się. Głos syna był tak spokojny, jak gdyby w trawie leżał zastrzelony bażant.

– Wracajmy do domu – powiedział ojciec. – Trzeba natychmiast zawiadomić policję. To nie wygląda na wypadek.

– To morderstwo. – Frederick obejrzał się w kierunku leżącego w trawie ciała, nim ruszył za ojcem. – Nikt by nie mógł sam z sobą zrobić czegoś takiego.

A później przyjechała policja, karetka z lekarzem i dwoma pielęgniarzami, jacyś ludzie rozstawiali statywy na łące, a tyraliera umundurowanych policjantów przeczesała powoli cały park i odcinek biegnącej za nim drogi w poszukiwaniu śladów. Przez wiele dni trwały rozmowy z wszystkimi, którzy mieszkali albo znaleźli się przypadkiem w najbliższej okolicy. Ale dziewczyny nikt nie znał, nigdzie nie napotkano domu, w którym czekano by na jej powrót. Nikt niczego nie widział, nie słyszał, nie spotkał żadnej podobnie ubranej młodej kobiety.

I nigdy nie odkryto nazwiska zmarłej ani jej zabójcy. A trawa w parku rosła dalej, jak gdyby nic się nie stało.

Ale stało się wiele. Frederick pod wpływem tego przeżycia kupił podręcznik kryminologii, który okazał się także zbiorem przerażających zdjęć i rysunków. Kiedy był w Londynie, zachodził do muzeum figur woskowych Madame Tussaud, gdzie można było zobaczyć narzędzia zbrodni, wiernie odtworzone wnętrza zbryzgane krwią ofiar, sznury zakończone pętlą, te właśnie, naprawdę te, na których zawiśli mordercy; i maski pośmiertne sławnych i mniej sławnych ofiar.

Początkowo czytał rozmaite książki, ale później literatura sensacyjna zaczęła wypierać inne. Kiedy znalazł się w Cambridge, jego małe studenckie mieszkanie obrosło z wolna półkami pełnymi książek, których barwne, lakierowane okładki krzyczały rozpaczliwie o mrożących krew czynach.

Mijały lata. Umarł ojciec. Kiedy Frederick wygłosił swe pierwsze i równocześnie ostatnie przemówienie w Izbie Lordów, zadziwił bezgranicznie tych wszystkich, którzy znali go od najmłodszych lat i nieodmiennie uważali za głupca. Mowa była świetna, dotyczyła wzrostu przestępczości w Anglii, przemawiający miał najwyraźniej w małym palcu wszystkie statystyki, motywy, zjawiska kryminogenne i działalność policji na wszystkich obszarach i we wszystkich ważnych dla kryminologa środowiskach. Wrażenie było piorunujące, tym większe, że nie posługiwał się notatkami, lecz mówił z pamięci.