Stos książek na stoliku rósł z wolna. W pewnej chwili pani Bramley potrząsnęła głową i odniosła kilka z nich do szafy. Później weszła do sypialni i nacisnęła dzwonek. Czekała przez chwilę, wyprostowana, patrząc w okno.
– Czy pani dzwoniła?
– Tak, Jane. Weź te książki, zapakuj je do osobnej torby i zanieś do auta. Zaczekaj…
Podeszła znów do szafy i z dolnej półki wyjęła dwa identyczne egzemplarze książek. Zawahała się. Później podała je dziewczynie. Obie opatrzone były jej imieniem i panieńskim nazwiskiem, którym zawsze posługiwała się podpisując swe książki: Alexandra Wardell. Czy i dlaczego duchy pojawiają się.
– Zabierz i te. Tak, proszę pani.
Dziewczyna zbliżyła się do stolika i uniosła książki.
– Czy wszystko już spakowane?
– Tak, proszę pani. Walizki zniesione do samochodu, a Gregory czeka na podjeździe. ‘
Pani Bramley skinęła głową.
– Zadowolona jesteś z tego, że cię zabieram?
– Tak, proszę pani. Nigdy nie byłam w Devon. Podobno jest tam bardzo pięknie.
– Będziesz miała trochę więcej czasu niż zwykle – powiedziała pani Bramley z uśmiechem. – Program odwiedzin mówi, że goście będą przebywali w zamku na wyspie, zupełnie sami, przez czterdzieści osiem godzin, a wszystkie osoby towarzyszące pozostaną na stałym lądzie.
– A kto zajmie się panią w tym czasie?
– Och, dam sobie radę, Jane. Nie jestem jeszcze aż tak stara, żeby nie można było mnie zostawić bez pomocy przez dwa dni. Zresztą, nie będę tam przecież sama.
– Tak, proszę pani – powiedziała pokojówka Jane. – Z pewnością. Ale lubię doglądnąć, żeby wszystko było w porządku.
– Idźmy! – pani Bramley uśmiechnęła się ponownie. – Nie zapomnij książek.
– Na pewno nie zapomnę, proszę pani.
W kwadrans później szary, lśniący rolls-royce ruszył cicho parkową aleją ku bramie. Siedząc samotnie z tyłu, odgrodzona szybą od kierowcy i Jane, pani Bramley przymknęła oczy. A choć ludziom biednym wydaje się, że byliby bardzo szczęśliwi mając wiele pieniędzy, pani Bramley była bardzo bogata i bardzo smutna.
Lecz po chwili rysy jej wygładziły się. Spotkanie, które ją czekało, niosło z sobą przeczucie szczęścia.
IX Czy naprawdę coś mu dolega?
Doktor Cecil Harcroft uniósł dużą czarną torbę podróżną i zważył ją w dłoni.
– Nie jest ciężka – powiedział z ulgą. – Na szczęście, to tylko dwa dni.
Podszedł do stołu i otworzył małą, także czarną walizeczkę zamykaną na szyfrowane zameczki.
– Zabierasz ją? – Agatha Harcroft uśmiechnęła się.
– Myślałam, że ma to być pogodny weekend z bankietem na cześć pani Amandy Judd i spotkaniem z domowym duchem o północy.
– Myślę, że tak będzie…
Doktor Harcroft przesunął oczyma po zawartości walizeczki, kiwnął z zadowoleniem głową i zamknął wieczko.
– Ale lekarz nigdy nie przestaje być lekarzem. Zresztą, pan Quarendon jest moim pacjentem i szczerze mówiąc myślę, że to jedyny powód tego zaproszenia,
– Czy naprawdę coś mu dolega? Harcroft uśmiechnął się.
– Trudno odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie. Na pewno stan jego serca nie jest alarmujący, ale kłopot z ludźmi takimi jak Quarendon polega na tym, że przywykli do rozkazywania, a nie do wysłuchiwania rad, nawet profesjonalnych. – Znowu uśmiechnął się. – Ma już ponad sześćdziesiąt lat i bardzo przytył ostatnio. Ciśnienie także mu się podniosło. A ponieważ pracuje więcej i intensywniej niż niejeden młody człowiek, więc zaczyna się rysować pewien problem. A Quarendon jest człowiekiem tak bogatym, że pragnie, aby problem ten wziął na siebie zaufany lekarz. To znaczy, sądzi, że powinien przejadać się i pracować tak jak dotychczas, a ja powinienem wziąć na siebie ochronę jego bezcennego organizmu. Na razie ma na to coś w rodzaju mojej cichej zgody. Ale badam go dość często i jeżeli zauważę w jego elektrokardiogramie albo samopoczuciu jakąś wyraźną zmianę, wkroczę stanowczo i… zobaczymy, czy mnie posłucha. – Znów się uśmiechnął.
Ujął torbę i walizkę w ręce. Jego żona wstała z fotela, podeszła i pocałowała go lekko w policzek. Był wysokim, atletycznym mężczyzną, ale niemal dorównywała mu wzrostem.
– Ucałuj ode mnie chłopców, gdyby zadzwonili! – powiedział idąc w stronę drzwi. – Powiedz im, gdzie jestem i dodaj trochę szczegółów. Mam nadzieję że będą mi zazdrościli.
– Na pewno! Kiedy mam się ciebie spodziewać?
– W poniedziałek, oczywiście. Ale nie mam pojęcia, o której.
– Odwiedzę tatusia – powiedziała – i może zostanę u niego na noc. Więc, jeżeli miałbyś telefonować, zadzwoń najpierw do niego.
Odprowadziła go do drzwi, a kiedy wkładał torbę i walizeczkę do auta, nadal stała na ganku spokojna i uśmiechnięta. Zapuścił silnik i skinął jej ręką, Odpowiedziała ruchem głowy. Nie lubiła gwałtownych objawów uczucia. Widział ją przez chwilę w lusterku, później zwrócił oczy ku jezdni. Ulica była jeszcze niemal pusta. Zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień.
Doktor Harcroft prowadził spokojnie i nadal myślał o żonie. Przeżyli z sobą dwadzieścia spokojnych, szczęśliwych lat, urodziła mu dwóch synów, którzy byli teraz daleko w szkole. W tej samej szkole, którą ukończył jej ojciec, stary sir Joshua Tabard, twardy, uczciwy, o tak niezłomnych zasadach moralnych, jak gdyby czytywał wyłącznie Dziesięć Przykazań. Musiał chyba ciężko przeżyć chwilę, gdy jego jedyna córka powiedziała mu przed laty, że kocha młodego, nikomu nieznanego lekarza, który przybył z dalekiej prowincji mając jako jedyny majątek wiarę we własne siły. Ale Agatha miała równie niezłomny charakter i równie niezłomne zasady jak jej ojciec, który stwierdził w końcu, że skoro zięć stał się jednym z najbardziej znanych kardiologów w Londynie, córka jego nie omyliła się. W dodatku, najwyraźniej była szczęśliwa. Kochał zresztą obu swych wnuków i wszystko ułożyło się dobrze.
Na skrzyżowaniu zapaliły się czerwone światła. Harcroft zahamował miękko. Wóz stanął.
Tak, nie chciał niczego więcej od życia. Wszyscy poszukują szczęścia, ale nie wszyscy je znajdują. A to było szczęście, które znalazł, utrzymał i którego powinien był bronić przed każdym zagrożeniem, jakie mogła nieść przyszłość.
X Czy przygotowałeś miejsce dla tych bestii?
Amanda Judd wsparła nagie łokcie na wysokim, kamiennym obramowaniu wieży i przyłożyła do oczu ciężką, polową lornetkę, za którą zniknęła niemal jej drobna, śniada twarz. W dole, początek odpływu odkrył czarną, gładką smugę skalnej grobli łączącej zamek z lądem, wznosząc ją nad drobnymi, rozmigotanymi w słońcu falami, które cofając się lizały chwilami jej krawędzie. Grobla i biegnąca wzdłuż niej stalowa poręcz lśniły parując w słońcu. Wkrótce cofające się morze osłoni na całej długości wąskiej zatoki rozległe jęzory piasków i tysiące ciemnych, wilgotnych głazów, nieruchomych jak stada olbrzymich zwierząt morskich wypoczywających przy brzegu. W osłoniętej półkolistym przylądkiem przystani na skraju wsi, biały jacht motorowy i kilkanaście łodzi rybackich, opadną nisko przy linii nadbrzeża. A wieczorem woda powróci.
Amanda przesunęła szkła wzdłuż pnącej się łagodnie ku górze wąskiej, asfaltowej drogi, która przecinała pola i niknęła w lesie porastającym grzbiet pasma odległych wzgórz. Później opuściła lornetkę ku domom wioski, wyglądającym z tej odległości jak domki lalek. Przed jednym z nich chłopiec w jaskrawo-zielonej koszuli bawił się z psem rzucając mu patyk. Blask słońca, stojącego już wysoko nad morzem za plecami patrzącej, rozjarzył szyby w niewielkich oknach.
– Nikogo… – powiedziała Amanda półgłosem – a dochodzi już dziesiąta. Boję się, że nie wszyscy zdążą na lunch.
Opuściła lornetkę i położyła ją na obramowaniu. Później zwróciła spojrzenie ku stojącej obok młodej kobiecie.
– Jak myślisz, Grace, czy wszyscy przyjadą?
– Oczywiście! – Grace Mapleton uśmiechnęła się. Była śliczna, smukła i spokojna – Po pierwsze, jesteś już tak znana, że nie ma chyba ani jednego człowieka w tym kraju, który nie skorzystałby z twojego zaproszenia. Po drugie, nie zapominaj, że sponsorem tego weekendu jest QUARENDON PRESS. Nie przypominam sobie, żeby Melwin Quarendon kiedykolwiek czegokolwiek zaniedbał. Możesz mi wierzyć, bo przez trzy lata byłam jego osobistą sekretarką.