Kiedy światło zgasło, była ciągle przytomna. Wpatrywała się przed siebie otwartymi szeroko oczyma, ale zdawała się nie dostrzegać ani nie czuć mojej dłoni, kiedy ją dotknąłem. Oddech miała szybki i płytki.
— Czy zaczekamy, aż będzie mogła iść? — zapytał Roche. Najwyraźniej myślał o tym, jak niewygodnie będzie nieść tak wysoką kobietę.
— Weźcie ją teraz — polecił mistrz Gurloes. Ułożyliśmy ją na noszach.
Kiedy uporałem się już ze wszystkimi obowiązkami, przyszedłem do jej celi, żeby zobaczyć, jak się czuje. Była już zupełnie przytomna, chociaż ciągle jeszcze nie mogła wstać.
— Powinnam cię znienawidzieć — powiedziała.
Musiałem nachylić się, żeby dosłyszeć jej słowa.
— Zrób, jak uważasz.
— Ale nie mogę. Nie ze względu na ciebie. Co mi zostanie, jeśli znienawidzę mojego ostatniego przyjaciela?
Na to pytanie nie sposób było odpowiedzieć, więc milczałem.
— Wiesz, jak to było? Minęło sporo czasu, zanim mogłam znowu o tym myśleć.
Jej prawa dłoń pełzła w górę, w kierunku oczu. Chwyciłem ją i zmusiłem do powrotu. — Zdawało mi się, że widzę mojego największego wroga, jakby demona. A to byłam ja.
Krwawiła rana na jej głowie. Opatrzyłem ją, chociaż wiedziałem, że wkrótce i tak nie będzie po niej śladu. Jej palce były wplątane w długie, kręcone włosy.
— Od tamtej chwili nie kontroluję tego, co robią moje ręce… Mogę, jeśli o tym myślę, jeśli wiem, co one robią. Ale to jest bardzo trudne i szybko się męczę. — Odwróciła głowę i splunęła krwią. — Gryzę policzki, język i wargi. Niedawno moje ręce próbowały mnie udusić i myślałam, jak to dobrze, wreszcie umrę. Ale tylko straciłam świadomość, a one pewnie osłabły, bo się obudziłam. To tak jak ta maszyna, prawda?
— Naszyjnik Allowina.
— Tyle; że to jest gorsze. Teraz moje dłonie chcą mnie oślepić, zedrzeć powieki. Czy będę ślepa?
— Tak.
— Kiedy umrę?
— Może za miesiąc. Ta istota w tobie, która cię nienawidzi, będzie słabła razem z tobą. Maszyna powołała ją do życia, lecz jej energia jest twoją energią, toteż umrzecie razem.
— Severianie…
— Tak?
— Rozumiem. — Zamilkła na chwilę. — To istota z Erebu, z najgłębszych otchłani, w sam raz towarzysz dla mnie, Vodalus…
Nachyliłem się jeszcze bliżej, ale nic nie mogłem dosłyszeć. Wreszcie powiedziałem:
— Próbowałem cię ocalić. Chciałem to zrobić. Ukradłem nóż i całą noc czatowałem na okazję, ale tylko mistrz ma prawo wyprowadzić więźnia z celi, więc musiałbym zabić…
— Twoich przyjaciół.
— Tak, moich przyjaciół.
Jej ręce znowu się poruszyły, a z ust ciekł strumyczek krwi.
— Przyniesiesz mi ten nóż?
— Mam go tutaj — powiedziałem i wyjąłem go spod ubrania. Był to zwykły, kuchenny nóż o ostrzu długości nie więcej niż piędzi.
— Wydaje się ostry.
— Bo jest — odparłem. — Wiem, jak należy dbać o nóż i starannie go naostrzyłem. — Były to ostatnie słowa, jakie do niej powiedziałem. Włożyłem nóż do jej prawej dłoni i wyszedłem.
Wiedziałem, że przez pewien czas będzie się jeszcze wahała. Po tysiąckroć wracała ta sama myśclass="underline" żeby wejść do celi, zabrać nóż i nikt o niczym się nie dowie, a ja będę mógł spokojnie dożyć moich dni w bractwie katów.
Jeżeli nawet z jej gardła wydobył się charkot, to go nie słyszałem. Przez długą, długą chwilę wpatrywałem się w drzwi celi, a kiedy wyciekł spod nich wąski, szkarłatny strumyczek poszedłem do mistrza Gurloesa i powiedziałem mu o swoim czynie.
13. Liktor z Thraxu
Przez następnych dziesięć dni żyłem jak jeden z klientów w celi znajdującej się na najwyższym poziomie lochów (nawet niedaleko od tej, w której mieszkała Thecla). Żeby uniknąć oskarżenia konfraterni o to, że potępiła mnie bez praworządnego procesu, drzwi celi pozostawiono otworem ale na korytarzu czuwali bez przerwy dwaj czeladnicy z obnażonymi mieczami; więc jej nie opuszczałem, jeśli nie liczyć tych kilku chwil drugiego dnia, kiedy zostałem zaprowadzony do mistrza Palaemona, by jeszcze raz opowiedzieć moją historię. To był właśnie mój proces, jeśli was to interesuje. Przez pozostałe dni konfraternia zastanawiała się nad karą dla mnie.
Mówi się, że czas posiada szczególną właściwość utrwalania wydarzeń, a czyni to poprzez uprawdopodabnianie naszych uprzednich kłamstw i przeinaczeń. Skłamałem mówiąc, że kocham katowskie bractwo i że nie pragnę niczego innego jak pozostać na jego łonie. Teraz przekonałem się, że te kłamstwa zamieniają się w prawdę. Życie czeladnika, a nawet ucznia zaczęło mi się nagle wydawać nadzwyczaj atrakcyjne. Nie dlatego, że byłem pewien śmierci, ale dlatego, że je bezpowrotnie utraciłem. Spoglądałem teraz na mych braci z punktu widzenia klientów — jawili mi się jako wszechmocni, nieubłagani wykonawcy woli wrogiej, niemal doskonałej maszyny.
Zdając sobie sprawę z tego, że mój przypadek jest beznadziejny, doświadczyłem na sobie tego, czego uczył mnie niegdyś mistrz Malrubius: że nadzieja jest psychologicznym mechanizmem całkowicie niezależnym od zewnętrznej rzeczywistości. Byłem młody, dawano mi dobrze jeść i pozwolono spać, więc miałem nadzieję. Wciąż od nowa, niemal bez przerwy śniłem o tym, że w chwili, kiedy będę miał umrzeć, zjawi się Vodalus. Nie sam, jak wtedy w nekropolii, lecz na czele armii, która zmiecie precz zgniliznę wieków i uczyni nas ponownie panami gwiazd. Często wydawało mi się, że z korytarza dobiega odgłos równego, donośnego kroku tej armii, a czasem podchodziłem do drzwi ze świecą w ręku, bo zdawało mi się, że w ciemności zaczynającej się za wyciągniętą w nich szczeliną widziałem twarz Vodalusa.
Jak już powiedziałem, oczekiwałem, że zostanę zgładzony. Głównym pytaniem, które zaprzątało mój umysł podczas tych długich dni, było: w jaki sposób? Poznałem wszystkie arkana sztuki katowskiej, więc teraz przypominałem je sobie, czasem pojedynczo, w kolejności, w jakiej nas ich uczono, a czasem wszystkie na raz, aż do bólu. Żyć z dnia na dzień w celi pod powierzchnią ziemi i myśleć o torturach jest torturą już samo w sobie.
Jedenastego dnia zostałem wezwany przed oblicze mistrza Palaemona. Znowu ujrzałem czerwony blask słońca i oddychałem wilgotnym wiatrem, który zwykle obwieszczał, że nadchodzi już wiosna. Och, jak wiele mnie to kosztowało, tak iść koło Bramy Zwłok i widzieć czuwającego przy niej brata furtiana.
Gabinet mistrza Palaemona wydał mi się bardzo duży i jednocześnie nadzwyczaj cenny, jakby wszystkie zakurzone książki i papiery należały do mnie. Mistrz wskazał mi miejsce; był bez maski i wydawał się starszy niż zazwyczaj.
— Wraz z mistrzem Gurloesem omawialiśmy twoją sprawę — powiedział. — Mieliby zapoznać z nią także czeladników, a nawet uczniów. Lepiej, żeby znali prawdę. Większość jest zdania, że zasługujesz na śmierć.
Przerwał, oczekując na moją reakcję, ale ja nic nie powiedziałem.
— Mimo to wiele powiedziano na twoją obronę. Podczas prywatnych rozmów ze mną i mistrzem Gurloesem wielu czeladników prosiło, izby pozwolić ci umrzeć bez bólu.
Nie wiem, dlaczego, ale nagle zapragnąłem koniecznie wiedzieć, ilu miałem przyjaciół.
— Więcej niż dwóch i więcej niż trzech. Dokładna liczba nie ma znaczenia. Czyżbyś nie uważał, ze zasługujesz na najbardziej bolesną śmierć?