— To jest ten człowiek.
— Wiem — odparł dowódca nie podnosząc wzroku.
— Twierdzi, że jest czeladnikiem w bractwie katów.
Pióro, które do tej pory wędrowało po karcie papieru, zatrzymało się.
— Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam coś takiego gdzie indziej niż na kartach jakiejś starej książki, ale wydaje mi się, że on mówi prawdę.
— Czy mamy go wypuścić? — zapytał żołnierz.
— Jeszcze nie.
Człowiek siedzący za biurkiem otarł pióro, posypał piaskiem ukończony list i dopiero wtedy spojrzał na nas.
— Twoi podwładni zatrzymali mnie, ponieważ wątpili w moje prawo do noszenia stroju, który mam na sobie — powiedziałem.
— Zatrzymali cię, ponieważ ja im kazałem, a kazałem im dlatego, że według raportu z posterunków na wschodnim brzegu stałeś się przyczyną niepokojów. Jeśli istotnie jesteś członkiem bractwa katów — a myślałem, szczerze mówiąc, że zostało już dawno rozwiązane — to znaczy, że całe swoje dotychczasowe życie spędziłeś w… Jak to nazywacie? — W Wieży Matachina.
Strzelił palcami, sprawiając wrażenie kogoś, kto jest zarazem rozbawiony i zasmucony.
— Chodzi mi o miejsce, gdzie stoi ta wasza wieża.
— Cytadela.
— Tak, właśnie. Stara Cytadela. Zdaje się, że to na wschód od rzeki, na północnym skraju Algedonu. Kiedy byłem kadetem, zabierano mnie tam, żeby pokazać mi Donjon. Jak często wychodziłeś do miasta?
Przypomniałem sobie nasze pływackie eskapady.
— Często.
— W takim stroju?
Potrząsnąłem głową.
— Jeżeli chcesz tak odpowiadać, to zsuń kaptur z twarzy, bo widzę tylko czubek twojego nosa. — Wstał z miejsca i podszedł do okna, z którego roztaczał się widok na cały most. — Jak myślisz, ilu ludzi mieszka w Nessus?
— Nie mam pojęcia.
— Ani ja, kacie. Nikt nie wie. Wszystkie próby policzenia ich spełzły na niczym, podobnie jak usiłowania ściągnięcia od każdego należnych podatków. Miasto rośnie i zmienia się każdej nocy, podobnie jak mazane kredą na murach napisy. Czy wiesz, że mądrzy ludzie zdzierają w nocy bruk i budują na ulicach domy, roszcząc następnie pretensje do gruntu? Szlachetny Talarican, którego szaleństwo objawiało się poprzez zainteresowanie, jakie przejawiał wobec najpodlejszych aspektów ludzkiej egzystencji, twierdził, że liczba ludzi, którzy utrzymują się przy życiu spożywając to, co inni wyrzucą na śmieci, przekracza dwadzieścia pięć tysięcy; że w mieście przebywa stale dziesięć tysięcy żebrzących akrobatów, z czego niemal połowa to kobiety; że gdyby z każdym naszym oddechem miał z tego mostu skakać jakiś nędzarz, to żylibyśmy wiecznie, to miasto bowiem rodzi i niszczy ludzi szybciej, niż oddychamy. W takiej ciżbie nie ma alternatywy dla spokoju. Nie moim tolerować żadnych zaburzeń, gdyż później nie sposób ich zlikwidować. Rozumiesz, do czego zmierzam?
— Istnieje alternatywa porządku. Tak, rozumiem, o co ci chodzi. Dowódca odwrócił się z westchnieniem w moją stronę.
— Dobrze, że chociaż to rozumiesz. Zgodzisz się w takim razie ze mną, że koniecznie musisz zmienić swój strój na mniej rzucający się w oczy.
— Nie mogę wrócić do Cytadeli.
— Więc skryj się gdzieś na noc i kup coś jutro rano. Masz pieniądze?
— Trochę.
— To dobrze. Kup więc, ukradnij albo zdejmij ubranie z następnego nieszczęśnika, którego skrócisz tym narzędziem. Kazałbym jednemu z żołnierzy odprowadzić cię do gospody, ale to spowodowałoby jeszcze więcej zamieszania. Coś działo się dzisiaj na rzece i plotki zataczają coraz szersze kręgi. W dodatku wiatr cichnie i nadchodzi mgła, więc będzie jeszcze gorzej. Dokąd zmierzasz?
— Polecono mi udać się do miasta zwanego Thrax.
— Wierzysz mu, kapitanie? — zapytał peltasta. — Nie przedstawił żadnego dowodu na prawdziwość swoich słów.
Dowódca znowu wyglądał przez okno; teraz i ja dostrzegłem pierwsze pasma brunatnożółtej mgły.
— Jeżeli nie potrafisz skorzystać z głowy, użyj nosa — odparł. — Co czułeś, kiedy się do niego zbliżyłeś?
Żołnierz uśmiechnął się niepewnie.
— Zardzewiałe żelastwo, zimny pot, zaschniętą krew. Od oszusta czuć by było zapach świeżego ubrania lub odór starych, wyciągniętych z jakiegoś śmietnika łachów. Jeżeli wkrótce nie nauczysz się myśleć, Petronaksie, znajdziesz się na północy, gdzie będziesz mógł walczyć z Ascianami.
— Ale, kapitanie… — próbował coś powiedzieć, rzuciwszy na mnie spojrzenie tak pełne nienawiści, iż zacząłem się obawiać, czy nie będzie chciał wyrządzić mi jakiejś krzywdy, kiedy już znajdziemy się poza strażnicą.
— Pokaż mu, że naprawdę należysz do konfraterni katów.
Żołnierz niczego się nie spodziewał, więc nie miałem żadnych problemów. Prawą ręką wytrąciłem mu tarczę, przytrzymałem stopą jego nogę, zaś lewą dłonią uderzyłem w ten nerw na karku, który powoduje natychmiastowe wystąpienie silnych konwulsji.
15. Baldanders
Miasto po zachodniej stronie mostu różniło się bardzo od tego, które opuściłem. Początkowo na skrzyżowaniach ulic płonęły pochodnie, zaś ruch wszelkiego rodzaju powozów był nie mniejszy niż na samym moście. Przed opuszczeniem strażnicy zasięgnąłem rady dowódcy co do miejsca, w którym najlepiej byłoby mi spędzić pozostałą część nocy, Teraz, czując na nowo zmęczenie, które opuściło mnie tylko na chwilę, szedłem z wysiłkiem przed siebie, rozglądając się w poszukiwaniu oberży.
Po pewnym czasie odniosłem wrażenie, że z każdym krokiem otaczający mnie mrok coraz bardziej się pogłębia — na którymś skrzyżowaniu musiałem skręcić w niewłaściwą przecznicę. Nie chcąc jednak wracać, starałem się utrzymać kierunek na północ, pocieszając się myślą, że nawet jeśli chwilowo się zgubiłem, to i tak każdy krok przybliża mnie do Thraxu. Wreszcie natrafiłem na niewielką gospodę. Nie zobaczyłem szyldu — być może wcale go nie było, ale poczułem zapach różnych potraw i usłyszałem brzęk naczyń. Otworzyłem na oścież drzwi i wszedłem do środka. Opadłem na jakieś stare krzesło, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, gdzie i w czyim towarzystwie się znalazłem.
Po pewnym czasie, kiedy złapałem już dość oddechu w piersi, żeby pomyśleć o jakimś miejscu, w którym mógłbym ściągnąć moje buty (chociaż daleki byłem jeszcze od tego, żeby wstać i go poszukać), trzej siedzący w kącie mężczyźni podnieśli się i wyszli. Oberżysta widząc, jak myślę, że moja obecność nie wpływa korzystnie na jego interesy, podszedł do mnie i zapytał, czego chcę. Powiedziałem, że potrzebuję pokoju.
— Nie mamy pokoi.
— To dobrze, bo ja i tak nie mam pieniędzy, żeby zapłacić.
— W takim razie musisz odejść.
— Nie teraz — potrząsnąłem głową. — Jestem jeszcze zbyt zmęczony. — Słyszałem od innych czeladników, jak wielokrotnie korzystali z tej sztuczki, kiedy byli w mieście.
— Jesteś oprawcą, prawda? Ścinasz głowy?
— Przynieś mi dwie z tych ryb, które czuję, a zostawię same łby.
— Mogę wezwać Straż Miejską. Wyrzucą cię stąd.
Poznałem po jego tonie, że sam nie bardzo wierzy w swoje słowa, więc odesłałem go mówiąc, aby wzywał sobie, kogo mu się podoba, ale żeby tymczasem przyniósł mi moją rybę. Odszedł, mamrocząc coś pod nosem. Usiadłem prosto, trzymając między kolanami Terminus Est, który uprzednio musiałem zdjąć z pleców. W gospodzie oprócz mnie było jeszcze pięciu ludzi, ale wszyscy unikali mojego wzroku, dwaj zaś wkrótce wstali i pośpiesznie wyszli.