— Wyprzedzimy was! — krzyknęła w ich stronę Agia.
— Jaki dystans? — zapytał mężczyzna. Rozpoznałem w nim sieur Racho, którego spotkałem kiedyś, gdy zostałem wysłany do mistrza Ultana po książki.
Złapałem Agię za ramię.
— Czy ty oszalałaś, czy on?
— Do wejścia do Ogrodów. O chrisos!
Ich pojazd przedarł się do przodu, a nasz mszył ostro w ślad za nim.
— Szybciej! — krzyknęła Agia do woźnicy. — Masz sztylet? — To już było skierowane do mnie. — Dobrze by było przyłożyć mu ostrze do karku. Mógłby wtedy mówić, że musiał tak pędzić, bo zabilibyśmy go, gdyby się zatrzymał.
— Po co to robisz?
— Na próbę. Nikt nie da wiary, że naprawdę jesteś katem, ale każdy uwierzy, że jesteś przebranym dla zabawy żołnierzem. Właśnie to udowodniłam. — W ostatniej chwili ominęliśmy wyładowaną piachem bryczkę. — Poza tym wiem, że zwyciężymy. Nasz woźnica i jego zwierzęta są świeży i wypoczęci, a tamten woził tę ulicznicę już przez pół nocy.
Uświadomiłem sobie wówczas, że jeśli wygramy, to będę musiał dać Agii kwotę stanowiącą przedmiot zakładu, jeśli zaś zostaniemy pokonani, to tamta kobieta będzie wymagała od Racho, żeby odebrał ode mnie moje (nie istniejące zresztą) chrisos. Jakże wspaniale byłoby go upokorzyć! Szaleńcza prędkość i bliskość śmierci (byłem pewien, że istotnie zostanę zabity przez hipparchę) uczyniły mnie bardziej lekkomyślnym, niż zdarzyło mi się kiedykolwiek w życiu. Terminus Est był tak długi, że bez wysiłku mogłem dosięgnąć nim do grzbietów naszych tumaków. Ich boki ociekały już potem, więc płytkie nacięcia, które wykonałem, musiały palić żywym ogniem.
— To lepsze od sztyletu — powiedziałem do Agii.
Tłum rozstępował się przed nami niczym woda. Matki chwytały w objęcia dzieci, a żołnierze katapultowali się przy pomocy swoich włóczni na wysokie, bezpieczne parapety. Sytuacja, jaka wytworzyła się zaraz na początku wyścigu przemawiała na naszą kopyść: wyprzedzający nas powóz w pewnym sensie torował nam drogę, znacznie częściej od nas wchodząc w kolizje z innymi pojazdami. Mimo to odległość zmniejszała się bardzo powoli, więc nasz woźnica, który bez wątpienia w wypadku zwycięstwa spodziewał się hojnego napiwku, skierował zaprzęg na szerokie, chalcedonowe schody. Marmury, pomniki, kolumny i pilastry śmignęły tuż koło nas, a potem przedarliśmy się przez dorównującą wysokością niektórym domom ścianę żywopłotu, przewróciliśmy jakiś wózek ze słodyczami, przemknęliśmy pod łukowato sklepioną bramą i prowadzącymi dla odmiany w dół, zakręcającymi lekko schodami, i znaleźliśmy się znowu na ulicy, nie wiedząc nawet, do kogo należało patio, które zdemolowaliśmy.
Byliśmy już tuż za rywalem, ale nagle oddzieliła nas od niego ciągnięta przez owcę, wyładowana pieczywem taczka. Potrąciliśmy ją tylnym kotem i na ulicę runęła kaskada chleba, a szczupłe ciało Agii znalazło się nagle bardzo blisko mnie. Było to takie przyjemne, że objąłem ją ramieniem i przytrzymałem przy sobie. Nieraz już obejmowałem kobiety — chociażby Theclę, albo miejskie dziwki. Tym razem odczuwałem nieznaną mi do tej pory gorzkawą słodycz, biorącą chyba swój początek w okrutnej fascynacji, jaka wiązała się z moją osobą.
— Cieszę się, że to zrobiłeś — szepnęła mi do ucha. — Nienawidzę tych, którzy po mnie sięgają. — Po czym obsypała moją twarz pocałunkami.
Woźnica obejrzał się na nas z tryumfalnym uśmiechem, nie starając się nawet kierować rozszalałym zaprzęgiem.
— Pojechali Krętą Drogą… mamy ich… prosto na błonia i jesteśmy lepsi o sto łokci…
Powóz zatoczył się i wpadł w wąski, otwierający się wśród gęstych krzaków przesmyk. Prosto przed nami pojawiła się ogromna budowla. Woźnica usiłował skręcić, ale było już za późno. Uderzyliśmy całym pędem w ścianę, która ustąpiła niczym we śnie i znaleźliśmy się w obszernym, słabo oświetlonym i pachnącym sianem wnętrzu. Na wprost znajdował się dorównujący rozmiarami wiejskiej chacie schodkowy ołtarz, na którym płonęły niewielkie, błękitne ogniki. Zdałem sobie nagle sprawę, że widzę go zbyt dobrze; woźnica zeskoczył, albo został zwalony z kozła. Agia wrzasnęła przeraźliwie.
Wpadliśmy na ołtarz. Nagle wszystko leciało, wirowało, zataczało się nie mogąc zatrzymać niczym w poprzedzającym akt stworzenia chaosie. Ziemia uderzyła mnie z potwornym impetem, od którego aż zahuczało mi w uszach.
Zdaje się, że podczas lotu cały czas ściskałem rękojeść Terminus Est, ale kiedy upadłem, nie miałem go w dłoni. Nie mogłem wstać, żeby go poszukać, bowiem nie byłem w stanie zebrać dość sił, ani nawet złapać tchu w piersi. Gdzieś z daleka dobiegł mnie jakiś krzyk. Przetoczyłem się na bok, a potem zdołałem jakoś stanąć na odmawiających mi posłuszeństwa nogach.
Znajdowaliśmy się chyba blisko środka budynku, który chociaż z całą pewnością dorównywał rozmiarami Wielkiej Wieży, był zupełnie pusty, pozbawiony wewnętrznych ścian, schodów czy nawet jakichkolwiek mebli. Poprzez złotawą, pylistą mgłę mogłem dostrzec krzywe kolumny wykonane najprawdopodobniej z malowanego drewna. Lampy, nie rzucające prawie żadnego światła, wisiały co najmniej łańcuch nad głowami, a jeszcze wyżej różnobarwny dach falował i trzepotał w podmuchach wiatru, którego nie czułem.
Stałem na słomie, leżącej wszędzie dookoła niczym nieskończony, żółty dywan, pozostawiony po żniwach na należącym do jakiegoś tytana polu. Wokół walały się pozostałości ołtarza: najczęściej oklejone złotymi płatkami cienkie deseczki i listwy, wysadzane turkusami i fioletowymi ametystami. Zdając sobie niewyraźnie sprawę z tego, że powinienem odnaleźć mój miecz, ruszyłem chwiejnie przed siebie, potykając się niemal od razu o zmiażdżone ciało woźnicy. Obok leżał jeden z rumaków. Pamiętam, iż pomyślałem, że pewnie złamał sobie kark.
— Kacie! — usłyszałem czyjś głos. Obejrzałem się i dostrzegłem Agię; stała prosto, chociaż na trzęsących się nogach. Zapytałem, czy nic jej się nie stało.
— W każdym razie żyję, ale musimy natychmiast opuścić to miejsce. Czy to zwierzę jest martwe? Skinąłem głową.
— Szkoda, mogłabym na nim jechać. Będziesz musiał mnie nieść, jeżeli dasz radę. Wątpię, czy zdołam stanąć całym ciężarem na prawej nodze. — Zachwiała się i musiałem szybko do niej doskoczyć, żeby uchronić ją przed upadkiem. — Musimy iść — powiedziała. — Rozejrzyj się. Widzisz drzwi? Szybko!
Nigdzie nie mogłem ich dostrzec.
— Dlaczego musimy uciekać?
— Jeśli nie widzisz, to powąchaj. Nic nie czujesz?
Przesycający powietrze zapach nie był już zapachem słomy, ale słomy płonącej. Niemal w tej samej chwile dostrzegłem płomienie, wyraźne w panującym dokoła półmroku, ale tak małe, że jeszcze przed chwilą musiały być zaledwie iskrami. Spróbowałem przebiec kilka kroków, ale nie stać było mnie na nic poza niepewnym kuśtykaniem.
— Gdzie jesteśmy?
— W katedrze Peleryn. Niektórzy nazywają ją Katedrą Pazura. Peleryny to grupa kapłanek wędrujących po kontynencie i…
Agia przerwała, ponieważ zbliżyliśmy się do grupy odzianych w szkarłatne szaty ludzi. Albo to oni do nas się zbliżyli, gdyż wydawało mi się, jakby pojawił się w pewnej odległości od nas zupełnie znikąd, bez żadnego ostrzeżenia. Mężczyźni mieli ogolone głowy i trzymali błyszczące, zakrzywione niczym młody księżyc bułaty, zaś kobieta o wzroście zdradzającym arystokratkę niosła długi, schowany w pochwie miecz: mój własny Terminus Est. Ubrana była w skąpą narzutkę ozdobioną licznymi frędzlami, zaś na głowie miała kaptur.