– Tak, ale czemu nagle przyszło mu nosić niedopasowane stroje?
– Tego nie wiem.
– Czy to, pana zdaniem, nie przedziwne?
– No cóż, od dnia pogrzebu prawie się nad tym już nie zastanawiam.
Ubranie zatem nie było przeznaczone poecie. „Śmierć ta nie jego miała spotkać” – uzmysłowiłem sobie w irracjonalnym przebłysku. Podziękowawszy dozorcy za poświęcony mi czas, ruszyłem z powrotem schodami tak pospiesznie, jakby mnie tam, na górze, czekała nadzwyczaj pilna sprawa. Tknięty niedobrym przeczuciem, w pół drogi przystanąłem, mocniej ujmując poręcz. Wiatr wzmógł się, toteż gdy dotarłem na szczyt, dopiero po chwili udało mi się stamtąd wydostać.
I zaraz też wzrok mój skierował się ku nieoznaczonemu grobowi Poego. Nim jednak zdążyłem spojrzeć nań po raz ostatni – z wrażenia niemal odjęło mi władzę w nogach.
Oto na wierzchu mogiły rozkwitał wonny kwiat. Którego ledwie parę minut wcześniej wcale tam przecież nie widziałem.
Resztką tchu zawołałem Spence’a, tak jakby miał on zaraz coś do załatwienia lub też jakbym przypadkiem dojrzał coś, co mi umknęło, kiedyśmy razem siedzieli w grobowcu – ale mnie nie usłyszał. Wtedy przykląkłem i obejrzałem kwiat z bliska, uznając w pierwszym momencie, że pewnie go tu przywiało z innego grobu. Lecz nie. Łodyga wyraźnie bowiem tkwiła w ziemi.
Wtem rozległ się stukot końskich kopyt i zaskrzypiały koła. Obejrzawszy się, spostrzegłem średniej wielkości powóz, spowity mgłą. Od razu też pobiegłem ku bramie, by się przekonać, kto to taki, gdy zza jakiegoś nagrobka wypadł na mnie pies. Warcząc i szczerząc zęby, dopadł moich łydek, a gdym go próbował odpędzać, na chwilę tylko odskakiwał.
Kundel z pewnością został wyuczony bronić mogił przed okolicznymi rabusiami, więc widząc, że biegnę, potraktował mnie jak złoczyńcę. Dość szybko jednak dał się udobruchać za pomocą paru imbirowych ciastek, które wygrzebałem z kieszeni. Lecz kiedy bezpieczny dotarłem na ulicę, powóz znikł w oddali.
3
Nazajutrz rano ze snu wyrwały mnie stłumione głosy krzątającej się na dole służby. Prędko umyłem się i ubrałem. Znalezienie dorożki pod mym domem o tak wczesnej porze okazało się niemożliwością, na szczęście jednak właśnie zatrzymał się tam omnibus. Ponieważ ostatnimi czasy nie korzystałem z publicznych środków lokomocji, wielce mnie zdumiała liczba pasażerów spoza Baltimore. O tym, że byli przyjezdnymi, świadczyły ich odzienie oraz mowa, a także czujność, z jaką raz po raz zerkali dokoła. I to mi coś nasunęło… Akurat miałem przy sobie, pośród innych papierów, portret Edgara Poe z pewnego poświęconego mu, a opublikowanego przed kilkoma laty artykułu biograficznego. Na kolejnym przystanku skierowałem się na tył pojazdu. Gdy konduktor skończył sprawdzać bilety osób, które teraz wsiadły, podsunąwszy mu wycinek z ilustracją, spytałem, czy pod koniec września nie wiózł przypadkiem tego człowieka. Wtedy to, jak stwierdziłem na podstawie co wiarygodniej szych doniesień prasowych, Poe miałby przybyć do Baltimore. Konduktor burknął: „Daj pan spokój” czy coś w podobnym stylu.
I czymże się tu ekscytować, prawda? A jednak – czegoś dokonałem. Bo choć potraktowany nieprzyjemnie, w jednej chwili dowiedziałem się, że podczas dyżurów tego właśnie konduktora Poe tym omnibusem nie podróżował! Mimo iż udało mi się wykryć pewnie tylko cząstkę prawdy na temat ostatniej wizyty Edgara Poe w Baltimore, i tak mnie to wprawiło w zachwyt.
Zmuszony zaś poruszać się co dzień po mieście, uznałem, iż warto będzie częściej korzystać z omnibusu i wypytywać przy okazji o poetę.
Jak z pewnością zauważyliście, pobyt jego w Baltimore przypuszczalnie nie był zaplanowany. Po zaręczynach z Elmirą Shelton w Richmond Poe ogłosił, że wybiera się do Nowego Jorku w celu wypełnienia przyszłych swych zamierzeń. Gdzie jednak – i w jakim celu – tutaj bawił? Inaczej niż chociażby w Filadelfii, w Baltimore doprawdy trudno jest się zgubić, nawet w najobskurniejszych dzielnicach portowych… Dlaczego zatem, przypłynąwszy tu z Richmond, nie udał się bezpośrednio do Nowego Jorku? Co wydarzyło się w ciągu owych pięciu dni od jego wyjazdu z Richmond do znalezienia go w Baltimore – i czemu został zmuszony nosić cudze ubranie?
Po rzeczonej wizycie na cmentarzu zdecydowałem się rozwikłać te kwestie samodzielnie, za pomocą intelektu, którą to zdolność z pokorą ośmielę się przypisać każdemu – a przynajmniej osobom znanym mi do tej pory…
Tak oto nadeszło brzemienne w skutki popołudnie, gdy przedziwnym zrządzeniem dręczące mnie pytania zaczęły się jakby same rozwiązywać. Peter musiał zostać dłużej w sądzie, no i chwilowo nie mieliśmy żadnych nowych zleceń. Wychodząc z Hanover Market, już-już wstępowałem w Camden Street, obładowany zakupami…
– Poe, ten poeta?
W pierwszym odruchu miałem to zlekceważyć. Lecz zaraz się zatrzymałem i wolno obróciłem, ciekaw, czy może dałem tak okpić się wiatrowi. Czyżby „Poe, ten poeta” objawiło mi się samoistnie…?
Słowa te wypowiedział handlarz ryb, Wilson, z którym właśnie na targu domknąłem sprawę pewnych długów hipotecznych. Mimo że kilkakrotnie odwiedzał nasze biuro, chętniej spotykałem się z nim tutaj, by móc przy okazji wybrać najprzedniejsze okazy na kolację. Jeśli chodzi o wschodni kraniec Ameryki, to aż po Nowy Orlean nigdzie nie znalazłoby się lepszej zupy krabowo-ostrygowej.
Handlarz powiódł mnie z powrotem na tyły placu targowego. Kiedyśmy dotarli do jego sklepu, wytarłszy dłonie w poplamiony fartuch, wręczył mi notes, który tam zostawiłem. Notatnik tak przesiąkł rybim odorem, jakby go zagubiono – i później wydobyto z morskich głębin.
– Oj, takich rzeczy się nie zapomina. Zajrzałem, by sprawdzić czyje to. I patrzę, a pan tu napisałeś nazwisko Edgar Poe – wskazał otwartą stronicę.
Włożyłem notes do torby.
– Dziękuję, Wilson.
– Tu, szefie, jeszcze coś ode mnie – podekscytowany odwinął z papieru przeznaczony mi podarek: kilka identycznych szkaradnych ryb. – Ktoś to zamówił sobie na uroczysty obiad. Zwie się toto miętusem lub, jak wolą inni, „prawnikiem”, bo ma srogi wygląd i jest nienażarte! – roześmiał się gromko, lecz zaraz umilkł w obawie, czy mnie nie uraził. – Nie to co pan, rzecz jasna, szefie!
– I może to mój błąd, przyjacielu…
– Cóż… – Wilson odchrząknął i nawet nie spojrzawszy na swe ręce, począł odcinać rybie głowy. – No, w każdym razie, szkoda gościa. Słyszałem, że mu się zmarło w tej norze… w szpitalu Washington College. Mój szwagier zna tam pielęgniarkę, no i jej znajoma, też pielęgniarka, słyszała od jednego lekarza… piekielnie wścibskie te baby… słyszała, że Poe miał nie tak pod sufitem, więc gdy tam leżał, to w kółko kogoś nawoływał, zanim… no, wie pan – zniżył głos do szeptu – zanim wykitował. Boże, miej zmiłowanie nad słabymi.
– A pamięta pan może, kogo wzywał?
Aby sobie przypomnieć, Wilson zaczął na głos przywoływać rozmaite skojarzenia. Siadłszy na taborecie, wziął się do wybierania z beczki ostryg, które ostrożnie otwierał, w nadziei, że znajdzie tam perłę – i zaraz z żalem odrzucał. Tutejsze ostrygi były towarem opłacalnym nie tylko ze względu na wyborny smak, lecz i dlatego, że w każdej mógł kryć się skarb o znacznie wyższej cenie.
– Reynolds, a jakże: Reynolds! – wykrzyknął niespodzianie rozradowany handlarz. – Jak dziś pamiętam, bo to powiedział przy kolacji, kiedyśmy akurat jedli ostatnie dobre w tym sezonie kraby z miękkimi pancerzami.
Spytałem, czy ma co do tego absolutną pewność.
– Reynolds, Reynolds, Reynolds! – powtórzył, nieco dotknięty moją nieufnością. – Tak, nie inaczej, wołał całą noc. Mówiła, że w żaden sposób jej to nie chce wyleźć z głowy. Nora podła, nie szpital, że tylko by go spalić!… No, znałem ja za młodu jednego Reynoldsa; piekielnik stale rzucał w piechurów kamieniami, a czy coś podobnego da się, szefie, zapomnieć?…