– A Poe wspominał kiedyś przedtem to nazwisko? – spytałem sam siebie. – Może to ktoś z rodziny albo…
Wilson wyraźnie zmarkotniał i popatrzył na mnie.
– Ten Poe to przyjaciel pana?
– I mój, i wszystkich, którzy go czytują.
Pospiesznie pożegnałem mego klienta, serdecznie mu dziękując za tę niezwykłą przysługę. Oto było mi dane poznać ostatnie (czy też prawie ostatnie) na tym świecie słowo Poego – dzięki któremu mógłbym może zaleczyć potworne rany, jakie mu zadali złaknieni sensacji dziennikarze. Został mi objawiony jakiś strzęp jego życia, a tym samym nadzieja na nową drogę tych dociekań.
Reynolds!
Nieskończone godziny spędzałem teraz na dogłębnej lekturze listów Edgara do mnie, jak również jego wszelkich opowieści i poezji, szukając w nich choćby najdrobniejszej, związanej z tym nazwiskiem wzmianki. Bez końca też marnowałem bilety na wystawy i koncerty; nawet gdyby tu do nas zjechała na występ sama Jenny Lind, zwana Szwedzkim Słowikiem, i tak mimo wszystko nie opuściłbym biblioteki. Niemal słyszałem przy tym słowa mego ojca, który jakby z zaświatów polecał mi odłożyć wszystko i czym prędzej wrócić do ksiąg prawniczych. Mawiał (tak to słyszałem w wyobraźni): „Człowiek, jak ty młody, musi zważyć, że Przedsiębiorczością i Pracą pomału osiąga się to, co Geniusz zdobywa niecierpliwie, aczkolwiek i dla Geniuszu nie wszystko jest osiągalne. Geniusz wymaga pracy, jak i praca Geniuszu”. Tak to niespodziewanie, otwierając każdy kolejny dokument w sprawie Poego, wdawałem się zarazem w wyimaginowany konflikt z ojcem, który usiłował mi wydzierać z rąk te pisma. Mimo wszystko doświadczenie to nie było mi przykre, a wręcz inspirujące do dalszych działań. Poza tym, jako człowiek niezawodny, przyrzekłem Poemu, iż będę go bronił. Być może więc ostatecznie zyskałbym aprobatę ojca.
Tymczasem w „Glen Elizie” nawiedzały mnie często Hattie Blum z ciotką. Rozczarowanie, jakie im zadałem w wiadomych okolicznościach, poszło w niepamięć lub też przynajmniej, by tak rzec, uległo zawieszeniu. Hattie w rozmowach naszych była jak zwykle szczodra i wrażliwa. Ciotka jej natomiast zachowywała się z większą niż zazwyczaj ostrożnością i bacznie wsłuchiwała w każde słowo, niczym jakiś szpieg. Choć muszę dodać również, że ze względu na pochłaniającą mnie teraz sprawę, jak i właściwą mi skłonność do milczenia, kiedy mówią inni – panie w mym salonie częściej zwracały się do siebie.
– Jak ty to w ogóle znosisz? – spytała Hattie, patrząc na wysoko sklepiony strop. – Sama nigdy bym nie mogła mieszkać w domu tych rozmiarów. Ileż odwagi trzeba w tak wielkiej przestrzeni, nie sądzisz, ciociu?
Pani Blum parsknęła śmiechem.
– Hattie straszliwie czas się dłuży, gdy ją zostawię ledwie na godzinkę w towarzystwie domowych. Służba bywa upiorna.
Z holu akurat wyłonił się służący i dolał damom herbaty.
– Nic podobnego, ciociu! Lecz odkąd dom nasz opuściły siostry… – przerwała, lekko się rumieniąc, co dla niej było dosyć nietypowe.
– Bo wszystkie wyszły za mąż – oznajmiła szeptem ciotka.
– A jakże – przytaknąłem po dłuższym milczeniu obu pań, które wyraźnie spodziewały się tu komentarza.
– Odkąd odeszły trzy siostry, samotność nieraz mocno mi doskwiera, no i muszę sobie radzić sama, choć – z czym – właściwie nie wiem. I ty czasem chyba miewasz podobne doznania, prawda, Quentinie?
– Wręcz przeciwnie – odrzekłem. – Oderwanie od zgiełku codzienności i najrozmaitszych trosk zapewnia, miła panno, poczucie spokoju, ukojenia.
– No, popatrz! – Hattie zwróciła się do ciotki. – Może więc zbyt pragnę tego zgiełku. Czyżbyśmy miały temperament za gorący na to miasto?
Tu chciałbym wtrącić słowo na temat owej czcigodnej damy, siedzącej na fotelu przy kominku niby na tronie i spowitej szalem na podobieństwo jakiegoś królewskiego płaszcza. Słowo, jako że jej udział w tej historii bynajmniej nie kończy się w tym miejscu. Pani Blum była damą w każdym calu; pozornie zajęta wyłącznie najwyszukańszymi manierami oraz nakryciami głowy, umiała dotknąć rozmówcę do żywego, a czyniła to z równą nonszalancją, jak kiedy chciała kogoś zganić za niestosowną dekorację stołu. Oto, na przykład, także podczas tej wizyty przy sposobności spytała bezceremonialnie:
– Czy to nie prawdziwe szczęście, że Peter Stuart ciebie wyszukał sobie na wspólnika?
– Słucham?
– On to ma dopiero żyłkę do interesów! I myśli konkretnie, oj, znam ja się na tym. Metaforycznie rzec by można, że jesteś tutaj młodszym z braci, wkrótce więc będziesz mógł się chwalić, jak to mu we wszystkim dorównujesz.
Na uśmiech jej odpowiedziałem uśmiechem.
– Właściwie to jak z Hattie. Pewnego dnia powiedzie się jej w towarzystwie tak jak siostrom. O ile, naturalnie, we właściwym czasie wyjdzie za mąż – dodała ciotka, biorąc łyk bardzo gorącej herbaty.
Wtedy, zauważyłem, Hattie odwróciła wzrok. Ciotka jak nikt na świecie umiała ją pozbawić owej niezwykłej pewności siebie.
Rozgniewany tym, położyłem dłoń na oparciu krzesła Hattie, tuż obok jej dłoni.
– Zapewniam, że gdy tylko przyjdzie pora, siostry będą się uczyć od niej, jak być prawdziwą żoną oraz matką. Może jeszcze herbaty, droga pani?
Nie chciałem przy nich poruszać kwestii związanych z Edgarem, gdyż pani Blum z całą pewnością znalazłaby pretekst, by powiadomić o tym Petera lub też napisać długi, pełen troski list do mej stryjecznej babki, z którą od lat była w wielkiej zażyłości. W istocie – zawsze odczuwałem ulgę, kończąc kolejną z nią rozmowę bez konieczności wspominania o mych dochodzeniach. I ledwie damy wyszły, podjąłem swą sprawę z większym jeszcze zapałem.
Ponownie więc wsiadłem do omnibusu, a po chwili dobiegł mnie krzyk konduktora, brzmiący jak gdybym właśnie splunął tytoniem na podłogę:
– Ejże!
Zapomniałem mu pokazać bilet, co nie wróżyło dobrze. Gdy to jednak uczyniłem, karnie, jak należy – z uwagą przyjrzał się portretowi Poego, by orzec, że twarz nie jest mu znajoma.
Ten, opublikowany już po śmierci poety, wizerunek nie był najwyższej jakości, lecz to, co najistotniejsze, zostało tam, według mnie, uchwycone dość trafnie. Ciemne i inaczej niż włosy kręte wąsy. Oczy przejrzyste i migdałowe, niemal magnetycznie niespokojne. Czoło zaś tak wysokie i szerokie, że pewnie kiedy się nań patrzyło pod określonym kątem, można by odnieść wrażenie, iż jest całkowicie pozbawiony owłosienia głowy.
Gdy zatrzaśnięto drzwi i pod naporem tłumu opadłem na siedzenie, krępy, niski jegomość szarpnął mnie za ramię rączką parasola.
– Jak tak można?! – wykrzyknąłem.
– No, bo tak mi się zdaje, że bodaj właśnie we wrześniu widziałem tego dżentelmena, coś pan o niego pytał konduktora.
– Doprawdy? – zdumiałem się.
Wyjaśnił, że jeździ tym omnibusem prawie co dzień, więc – kiedyś, przy wysiadaniu – zapamiętał oblicze niemal identyczne.
– Pamiętam, bo prosił, by mu pomóc… Pytał, gdzie tutaj mieszka doktor Brooks. Nie jestem przewodnikiem, ale naprawiaczem parasoli, to niby skąd miałbym wiedzieć?…
Ochoczo przyznałem mu rację, nie mając jednak pewności, czy owo zapytanie do mnie się kieruje czy też do Poego. Nazwisko N. C. Brooksa znałem – i Edgar Poe niewątpliwie również. Był to bowiem redaktor, który opublikował kilka z najznakomitszych poematów i opowieści Poego, umożliwiając mu tym samym większe uznanie w Baltimore. Oto więc nareszcie zyskałem prawdziwy dowód na to, że geniusz mimo wszystko nie rozwiał się w tutejszej mgle!