Выбрать главу

– Po coś zostawił kwiat na grobie? – zapytałem. – By sobie ze mnie zakpić, Peter?

– Kwiat? O czym ty mówisz? Kiedy cię wytropiłem, klęczałeś nad mogiłą, tak jakbyś się modlił do tajemnego bóstwa.

Tyle zdążyłem ujrzeć i to mi wystarczyło. Kwiat… Myślisz, że miałbym czas na coś takiego?!

W to musiałem uwierzyć, wymówił bowiem słowo „kwiat”, jakby go w życiu nie widział ani o nim słyszał.

– No, tak, ale ten człowiek? Przestroga, by się nie mieszać! Tyś go do mnie przysłał, prawda? Aby mnie odwieść od spraw niezwiązanych z pracą?! W tej chwili, Peter, odpowiadaj!

– Ależ to absurd, Quentin! Lepiej się wsłuchaj w brednie, które tu opowiadasz, zanim cię będzie trzeba wsadzić w kaftan bezpieczeństwa! Wiadomo, że po tym, co się stało, trzeba ci było oddechu… Obniżenie ducha twego… – na moment odwrócił wzrok. – To jednak już pół roku. – W istocie rodziców pochowałem przed pięcioma miesiącami i tygodniem. – Musisz się opamiętać, teraz lub też… – zamiast dokończyć, stanowczo pokiwał głową. – To z tamtym światem tak się zmagasz.

– „Tamtym światem”, Peter?

– Sądzisz, że jestem ci nieprzychylny. A ja tylko chciałem wczuć się w twoje… czucie. Wyszukawszy wolumin tego Poe, przeczytałem jedną opowieść do połowy… lecz dalej już nie mogłem. Zdała się tak… – zniżył głos do szeptu. – Kiedym ją czytał, Quentin, jakby mnie Bóg opuścił. No i o tamten świat się martwię, świat ksiąg, który mąci umysł czytelnika. Świat wyobraźni. Nie, Quentin, twoje miejsce jest tutaj! Wśród ludzi twego pokroju, poważnych i trzeźwych. Jak powiadał twój ojciec: melancholik i próżniak skazani są na moralną pustkę.

– Wiem, co by na to rzekł mój ojciec! – zaprotestowałem. – Mój, bądź łaskaw pamiętać! Czyżby ci nie postało w głowie, że pamiętam o nim, jak i ty pamiętasz?

Peter znów się odwrócił, wyraźnie zmieszany pytaniem; jakbym podał w wątpliwość sens jego istnienia, podczas gdy ja czekałem tylko szczerej odpowiedzi.

– Stałeś mi się jak brat – odparł. – Pragnę jedynie twego dobra.

Niepomny naszej rozmowy, przerwał ją pewien dżentelmen. Chciał poczęstować mnie papierosem, ale odmówiłem, wychylając za to szklankę jabłkowego ponczu. Peter zaś się nie mylił. Miał całkowitą słuszność.

Rodzice dali mi pozycję w towarzystwie, lecz w końcu sam powinienem się zatroszczyć o związane z nią wygody i koneksje. Jakiż ja byłem lekkomyślny! Czyż nie przypisano mi radości i luksusów mego stanu?! Uciech, które ostatecznie przysparzałem sobie ciężką pracą! Rozkoszy przebywania w towarzystwie Hattie, która nigdy mnie nie zawiodła jako przyjaciółka i wrażliwa powiernica! Przymknąwszy oczy, zatopiłem się w dochodzących zewsząd a głuszących porywcze myśli odgłosach zadowolenia. Wszyscy tutaj się znali i nikt na chwilę nie wątpił, że rozumie zebranych i jest przez nich doskonale rozumiany.

Gdy Hattie wróciła do pokoju, dałem jej znak, by do mnie podeszła. Następnie – ku jej zdumieniu – otwarcie ucałowałem w rękę i w policzek. Goście umilkli na to niby zaczarowani.

– Znasz mnie – szepnąłem do niej.

– Coś ci dolega, Quentin? Bo dłoń masz tak gorącą…

– Wiesz, co do ciebie czuję, Hattie, choćby o mnie gadali rzeczy niestworzone? Znasz mnie od czasów niepamiętnych, więc gdyby ze mnie drwili i wytykali palcami, nie przeszkadzałoby ci to, prawda? Wiesz, że jestem człowiekiem godnym i miłość ma do ciebie przetrwa wszelką próbę.

Ujęła moje dłonie, uszczęśliwiona, widać, tą szczerością.

– Przetrwa? Każdą próbę, Quentinie?!

O jedenastej wieczór, w dniu swych dwudziestych trzecich urodzin, Hattie przyjęła oświadczyny bez cienia wątpliwości. I wszyscy zgromadzeni – nie inaczej. Rozradowany Peter zapomniał już ostre słowa, jakimi mnie wcześniej poczęstował, z uśmiechem sobie przypisując to, co się właśnie stało.

Goście tak mnie, jak i Hattie ze wszystkich stron atakowali, że prawie nie mieliśmy czasu porozmawiać. Oszołomiony alkoholem i znużony, czułem, iż postępuję jak najsłuszniej. Na koniec wieczoru Peter musiał mnie ostrożnie usadzić w dorożce i kazać odwieźć do „Glen Elizy”. Mimo jednak zamroczenia poprosiłem smukłego czarnego woźnicę, by zajechał pod dom mój nazajutrz z samego rana. Pieczętując zlecenie, na dodatek darowałem mu dolara.

* * *

Na drugi dzień fiakier czekał, jak się umówiliśmy. Niewiele brakowało, a bym go odprawił. Minionej nocy dotarło do mnie, co mi gotuje rzeczywistość. Oto miałem zostać mężem i w tym też świetle uzmysłowiłem sobie, iż, co się tyczy ostatnich godzin życia człowieka, którym w najmniejszym nawet stopniu nie chciał się zająć własny jego kuzyn, to niewątpliwie przekroczyłem powszechnie przyjęte granice. A Upiór? – spytacie zapewne. No cóż, w kwestii tej Peter wyraźnie się nie mylił. Był to pewnie nieszkodliwy wariat, co przypadkiem zasłyszawszy me nazwisko na sali rozpraw czy może gdzieś w publicznym miejscu, zwyczajnie się do mnie przyczepił. I nic go nie wiązało z Poem ani z mą literacką pasją! Ach, żeby się aż tak dać zwieść na manowce! Jakim to prawem (pychy? naiwności?) sądziłem, iż mogę tutaj coś rozwikłać. W obecnej chwili ledwie mi się chciały składać myśli na ten temat. Postanowiłem więc odesłać dorożkę i przypuszczalnie właśnie tak by się stało; z pewnością nigdzie bym nie pojechał, gdyby mnie nie ujęła szczera gorliwość woźnicy. Nieraz się zastanawiam, jaki to bieg by wówczas przybrały pewne sprawy.

Bo oto zdecydowałem się jechać. Podając fiakrowi adres doktora Brooksa, obiecałem sobie, iż będzie to ostatnia z wizyt w „tamtym świecie”. Po drodze rozmyślałem o opowieściach Poego; jak to bohater – choćby zagubiony W bezdni Maelströmu rybak, co się pogrąża w wir wieczności – gdy mu nie zostaje żaden inny wybór, ośmiela się przekroczyć granicę dla innych nieprzekraczalną. Inaczej niż w wypadku Robinsona Crusoe, który, jak każdy z nas, stara się przede wszystkim przeżyć – dla protagonisty Poego przetrwanie jest początkiem dopiero. Nawet tak przeze mnie ulubiony wielki analityk Dupin dobrowolnie wkracza nieproszony w sferę niepokoju. Cudowne jest nie tylko jego rozumowanie, rzeczona teoria możliwości, lecz sam już fakt jego istnienia. Poe pisał o konflikcie między istotą a owym cieniem, który nosimy w sobie; substancją, czyli świadomością, co winniśmy czynić, a cieniem – groźnym i chichotliwym Diablęciem Przekory, mrocznym czuciem konieczności naszych postępków lub też skrytych pragnień. Cień ten dominuje nad wszystkim.

Gdy kierując się do Brooksa, mijaliśmy ciemne zaułki pośród eleganckich posiadłości, raptowny wstrząs dorożki wyrzucił mnie z siedzenia.

– Czemuś przystanął? – zapytałem fiakra.

– Jesteśmy, sir, na miejscu – z tymi słowami podbiegł, żeby mi otworzyć.

– Nie może być…

– Jak to, panie?

– No nie. Jedź dalej!

– Przecie to Fayette dwieście siedemdziesiąt, jakżeś mi pan nakazał.

Miał słuszność. Wyjrzawszy przez okno, zaraz odzyskałem równowagę.

4

Oto jak sobie przedstawiałem to spotkanie: rozmowa, a potem może podwieczorek. Miał opowiadać o wizycie Poego w Baltimore, wspomnieć mi jego plany i zamiary; wyjawić, iż poeta pilnie musiał odszukać niejakiego Reynoldsa. Kto wie, a może Poe wspomniał mu również o mnie, prawniku chętnym bronić jego nowego przedsięwzięcia. Wyobrażałem już sobie, jak Brooks podaje mi wszelkie szczegóły jego zejścia, to, co zapewne mógłby podać mi Neilson Poe… W dłuższej zaś perspektywie – jak sam przekazuję tę historię dziennikarzom, a ci niechętnie poprawiają swe dotychczasowe doniesienia…