Moją uwagę zwrócił zwłaszcza pewien wolny Murzyn w wieku około czterdziestu lat, którego często widziałem w tłumie na ulicy, jak też z okien dorożki, gdy wędrowałem po mieście.
Człowiek ów miał ostre rysy twarzy, no i solidnej był postury. Wolnych od zniewolonych odróżniało się bez trudu, bo pierwsi zakładali znacznie lepsze, a nieraz modne wielce ubranie, acz niekiedy trafił się tak zwany niewolnik dandys, któremu – by go do siebie dopasować – właściciel zawsze zapewniał doskonałe stroje.
Skądś przywiało wspomnienie, jak to, długo zanim zamarzyłem o szukaniu Duponte’a czy ucieczce przed Baronem, podążał za mną ślad w ślad ów Upiór. Jak patrzał na mnie Hartwick, zajadle ścigając po Wersalu… Toteż się nie zdumiałem ani odrobinę, gdy podczas przechadzki Baltimore Street wspomniany obcy wyłonił się tuż przede mną i po chwili wdał w cichą pogawędkę z Baronem. Baron chwycił go za ramię, wielce uradowany.
Tego dnia, pod wieczór, Duponte na sofie w salonie oddawał się lekturze Ligei Poego. Von Dantker zdążył się wynieść wcześniej, wzburzony wprost nieprzytomnie. Duponte bowiem oznajmił, że mu się znudziło ciągłe oglądanie miny malarza, dodając jednocześnie, iż chce pozować tyłem. Wtedy w sprzeciwie tamten stwierdził, że z pleców go nie sportretuje. Ponieważ zaś Duponte nie miał zamiaru dalej o tym dyskutować, wspólnie prędko obmyślili, iż przy każdej sesji stać będzie naprzeciwko niego lustro. Von Dantker siadywał za detektywem, mając przed sobą lustro drugie, by pierwotnemu odbiciu kształt właściwy przywrócić. Obaj mi się wtedy zdali obłąkani, lecz Von Dantker (stale z dziwacznym ciastkiem, które się na smalcu smaży) kontynuował swoje przedsięwzięcie.
Czytałem kupiony na stoisku egzemplarz Irish Melodies Thomasa Moore’a. Przyjaciel Poego z Richmond, doktor Carter, powiadomił jakiś dziennik, że w biurze go nawiedziwszy, tamten się wgłębiał właśnie w wiersze Moore’a. Podobno podczas pobytu w Richmond cytował Moore’a młodej, poznanej tam pewnej damie: „Jak wędrowiec samotny/Się czuję/Porzucon jak bankietowa sala”.
Myślą powędrowałem ku Hattie.
– Wiesz pan… – rzekłem, Duponte’owi lekturę przerywając.
– Słucham?
– Ciekawy jestem, czy kobieta, która mówi „tyle się zmieniło”, uczucia ma na myśli, miłość swoją czy może się raczej odnosi do rzeczy mniejszej wagi.
– Liczy pan – odparł Duponte, odkładając książkę – na mą poradę w tej materii?
Chwilę się zawahałem, bo mi zależało, by nie uznał przypadkiem, iż staram się talent racjomaginacji nakierować na sprawy czysto osobiste, choć, cóż, w istocie to właśnie teraz było moim celem.
Duponte natomiast ciągnął, nie czekając odpowiedzi:
– A pana zdaniem, monsieur Clark, jej słowa istotnych czy też pomniejszych spraw dotyczą?
– Co większą, a co mniejszą dla niej sprawą? – zapytałem.
– I tu mamy problem, monsieur. Dla osób, które jej afektu nie biorą do siebie, emocje będą tutaj mniej istotne. Stan dachu nad jej głową lub pożyczka z banku; kluczowe by wówczas były odmienności tego typu. Dla tego, który na jej afekt się nastawia, z pewnością takie uczucia byłyby najważniejsze, toteż czy dach ów dawno przeciekł, żadnej różnicy mu nie czyni. Sens słów jej określa, do kogo są kierowane.
Słysząc, jak beznamiętnie Duponte rozprawia o miłości, wpadłem w takie osłupienie, że więcej już tematu nie drążyłem. I domniemany afekt, i me pytanie nadal pozostały w sferze niejasności.
Długo ktoś już dzwonił do drzwi. Tego dnia dałem służbie wolne, sam więc zamierzałem otworzyć. Duponte zamknął swoją książkę, wzdychając, podniósł się z miejsca i ruszył na dół. Przez szybę niecierpliwie zerkał niski jegomość w okularach.
– Czym ci, sir, mogę służyć? – spytał grzecznie.
– Pan wszak tu nas odwiedzasz, prawda? – odrzekł Duponte. – Rad bym pytać o to samo, gdyby mnie twa odpowiedź ciekawiła.
– Jakże…? – gość się zirytował. – Jestem Henry Reynolds. Mógłbym wejść do środka?
Oglądałem zajście z korytarza kuchennego. Reynolds, zdjąwszy kapelusz, wręczył Duponte’owi wizytówkę otrzymaną ode mnie rankiem.
Stwierdziłem, iż nagła wizyta rozbudzi ciekawość Duponte’a, a gdy on sam otworzy, to podniecony odkryciem pewnie nie oprze się pokusie, aby wydobyć z Reynoldsa niezbędne mu najrozmaitsze informacje.
Stało się jednak inaczej. Duponte (z tomem Poego w ręku) uprzejmie skłonił się gościowi i mijając mnie po drodze, powędrował w stronę schodów. Ja zaś, pospiesznie, za nim.
– Dokądże pan idzie?
– Monsieur, odwiedził cię, sądzę, niejaki monsieur Reynolds – odrzekł Duponte. – Chcielibyście zapewne rozmówić się na osobności.
– Ależ…! – zamilkłem.
– Ktoś mnie tam może woła? – z podnóża schodów dobiegło niecierpliwe pytanie Reynoldsa. – Mam jeszcze kilka spotkań. Który z was Clark się nazywa?!
Dobiegłem Duponte’a.
– Ja wiem, że trzeba było pana o sprawie powiadomić – w zmieszaniu wzruszyłem ramionami. – Widziałem, jak z gościem owym rozmawiał Baron Dupin, i to również ustaliłem, że w lokalu, gdzie znaleziono Poego, zasiadał w komisji wyborczej. Lecz on Baronowi nic wyjawić nie chciał. Zaczekajże chwilę! Proszę, chodź ze mną do salonu. Sądząc, iż pan pewnie odmówi, załatwiłem rzecz po cichu. Żywię natomiast przekonanie, że go bezwzględnie powinniśmy przesłuchać. Duponte zachował obojętność.
– Więc czego chcesz ode mnie?
– Byś, monsieur, siadł w pokoju. Chociaż i bez słowa.
Oczywiście liczyłem, że Duponte pobudzony wiedzą Reynoldsa nie wymówi słowa, tylko nam od razu, na początku przerwie, żeby się go pytać o szczegóły najróżniejsze. Na razie zgodził się zejść ze mną do salonu.
– Jak zdrówko? – zapytał stolarz, rozglądnąwszy się po olbrzymim pomieszczeniu, kopułą imponującą zwieńczonym ponad trzecim piętrem. – Zamierzasz pan dom remontować? Bo, że sobie pozwolę, uroda jego podupadła nieco. W wielu już domostwach tego roku poprawki rozmaite wyceniałem…
– Co takiego? – na moment całkiem zapomniałem, czym się para.
Duponte siadł w narożnym fotelu przy kominku. Głowę na dłoni wspierając, przysłonił oblicze palcami, niby siecią pajęczą. I, jak to miał w zwyczaju, począł cmokać językiem.
Zamiast się, wobec sytuacji, czuć zobowiązanym do mówienia, nie ku mnie i Reynoldsowi wzrok skierował, ale w jakiś nieokreślony punkt na horyzoncie salonu, acz w miarę naszej rozmowy pewną satysfakcję objawiając.
– Nie trzeba mi stolarza – oświadczyłem.
– Jakże? Więc po co mnie panowie wezwaliście? – nachmurzony Reynolds wziął ciut tytoniu do żucia, niby oznajmiając, że skoro nie ma stolarki, obejdzie się tytoniem właśnie.
– Cóż, jeśli, drogi panie, mogę… – tak mi z niepewności zaschło w ustach, że ledwie dusiłem słowa.
– Jeśli przybyłem tutaj ku panów uciesze… – zaczął z oburzeniem.
– Konieczne nam są pewne informacje – oznajmiłem. Niezłym się zdanie owo wydało na początek. Duponte zaś wargi skrzywił, nie by coś powiedzieć, ale – żeby ziewnąć. Po czym się usadowił w innej już pozycji.
Reynolds mi zaś nie pozwolił dojść do głosu:
– …To wam wiedzieć trzeba, że ja ot, tak po prostu, czasu nie marnuję. Mam bowiem, jak wiadomo, ważki udział w tworzeniu świetności tego miasta. I przy budowie czytelni pomagałem, i Instytutu Maryland również, prócz tego pod mym kierunkiem wznoszono pierwszy w Baltimore gmach żelazny, gdzie mieści się redakcja „Sun”.
– W roku czterdziestym dziewiątym służyłeś pan przy wyborach Okręgu Czwartego w gospodzie Ryana, prawda?
Duponte zapatrzył się w przestrzeń, niby kot, który wygodną przyjmie pozę, lecz do snu się gotując, oczy jakby zmrużyć zapomina.