– Doskonale, monsieur. Proszę, czytaj zatem. Poemat Obcego zatrata tak oto się rozpoczynał:
Przy jego łożu śmierci się zebrali, -
Wzrok szklisty miał, przygaszony;
Lecz nikt, kto go oglądał
Ni odrobinę nie był zasmucony.
O, smutne to i potworne,
Umierać w bliskości, acz nieznanej;
Nie znaleźć w mrocznej izbie
Twarzy ni postaci w sercu zapisanej!
– Jakże to przypomina znaną nam poniekąd okoliczność!!!
– Owszem, tak widzi ją artystka. Kontynuuj pan, proszę. Podoba mi się bardzo twa uduchowiona recytacja.
– Dzięki, monsieur – odrzekłem.
Następne zwrotki poświęcono śmierci w osamotnieniu człowieka, któremu „ręki nie uścisną i nie ucałują na drogę”. Później niby-pejzaż zejścia tak został ukazany:
Tak oto pomarł – z dala od tych,
Co wczesny kres by jego opłakali!
Obca przymknęła dłoń powieki,
Do bezimiennych go powiodła sali.
Tam go ułożono, gdzie drzewa wysokie
Ocieniały łoże jego czarne,
Pospiesznie, w ciszy wzniesiono
Z traw nad głową jego usypisko marne.
Potem się nikt nie modlił i nie płakał,
Nawet nie przystanął w owym miejscu świętym;
Lecz prędko o nim zapomniano,
Tak pozostawiając, jak gdyby wyklętym.
– „Do bezimiennych”… Zamiast grobu, który powinien być wszak świętym, zaledwie „usypisko marne”… Pospieszna ceremonia, gdzie nikt „nawet nie przystanął”… Toż to z pewnością dotyczy pogrzebu Edgara Poe! Pochówek tak opisany, jak go oglądałem!!!
– Jakżeśmy dopuścili, madame Loud często jest w podróży, o czym świadczą motywy ukazane w pewnych poematach, a i ze szczegółów utworu, który pan odczytał, jasno widać, iż w ciągu dwu minionych lat od śmierci pisarza i tu również, w Baltimore, przebywała. Wiedziona czystym zaciekawieniem zgonem człowieka, którego przecież miała spotkać, zdołała bliski twym wspomnieniom obraz jego pochówku sprokurować, odwiedzając cmentarz i wypytując dozorcę czy grabarza, a i też na pewno kogoś ze szpitala.
– Wprost niebywałe – oświadczyłem na to.
– Jeśli się w to dzieło wczytać z należną uwagą, bez trudu da się wyciągnąć ten albo inny wniosek. A że, monsieur Clark, dama owa wyrzuca nieobecnym przy grobie nieobecność właśnie, to mi zapewne przyznasz rację, że wyraża się ona z perspektywy podobnej do twojej. W wierszu nie podano ani gdzie przed śmiercią bywał, ani też jak wyglądało jego zachowanie. Zatem wieść przykrą odebrała madame Loud gdzieś daleko bawiąc, i jasne, iż plany Poego nie mogły być jej znane z bezpośredniego z nim kontaktu. Ponadto, z tytułu utworu da się wywnioskować, że obcym jej się jawił, a więc nieznajomym. Bez wątpienia stwierdzimy wobec tego, iż wbrew wspólnym nadziejom jednak ci dwoje w Filadelfii się nie poznali. Dopiero wszak to dla nas pierwszy dowód, że poeta wcale nie dotarł do owego miasta.
– Pierwszy, monsieur Duponte?
– Nie inaczej.
– A czemu teściową prosił, by doń fałszywie listy kierowała?
– Ów fakt może się dla nas stać kolejną wskazówką – odparł Duponte, wyraźnie zadowolony, że przynajmniej na razie temat został zamknięty.
Duponte nadal wyprawiał się na spacery po mieście. Po rozlicznych i zaciekłych kłótniach z Von Dantkerem, który nie chcąc przystać na dziwne wymagania, w końcu go postanowił uwiecznić bez pozowania – detektyw już mógł bez przeszkód opuszczać „Glen Elizę”. Ja zaś, aby uniknąć dalszych z nim perturbacji, wiadomość taką przesłałem, iż opłacę trudy jego, na co odpowiedział, iż mu po południu ktoś inny zapłatę ofiaruje. Nic z tego nie pojąwszy, udałem się do kwatery Von Dantkera – gdy stamtąd akurat się oddalał (z ukłonem i uśmiechem) Baron Dupin.
Kiedy, w szale prawie, opowiedziałem Duponte’owi, że podejrzewam artystę o szpiegowskie sztuczki, zaśmiał się tylko.
– Monsieur, przecież słyszał i najdrobniejsze nasze słowo, choć się tak pochłonięty twórczością mógł wydawać!
– Ten prostak Von Dantker miałby czegoś słuchać?! – więcej nic się z Duponte’a wyciągnąć w kwestii owej nie udało.
Występując jako obserwator „aury miejskiej”, Duponte wędrował po Baltimore krokiem tak niespiesznym, jakby był w Paryżu. Zwykłem mu w wyprawach owych towarzyszyć, by go przypadkiem, jak wcześniej, nie stracić z oka. Nieraz dom mój opuszczał wieczorem. I prawie jak narrator Zabójstwa przy rue Morgue, o C. Auguste Dupinie mógłbym powiedzieć, iż zależało nam na potajemnej obserwacji pośród ludnego miasta obłędnych świateł i cieni. Niemal, bo jak już wiecie, miasto moje porównane z Paryżem po zmierzchu, mroczne się aż nadto jawi.
I właśnie przy słabym świetle wpadłem na wytwornego dżentelmena.
– Zechcesz mi pan wybaczyć – tak doń rzekłem. Człowiek ów, opatulony w czarne staromodne palto, takiej mi tylko udzielił odpowiedzi, że zerknąwszy na mnie, odszedł bez jednego słowa.
Fatalne oświetlenie naszego miasta bynajmniej nie wadziło Duponte’owi.
– W dzień biały wszystko widzę – mawiał. – Nocą zaś świat przenikam.
Na podobieństwo sowy w nocy łowić potrafił co należy.
Dwakroć przy owych wycieczkach, łącznie też z okazją, gdy się zderzyłem z nieznajomym, przez przypadek spotkaliśmy Barona Dupina z Bonjour. Baltimore liczyło ponad sto pięćdziesiąt tysięcy obywateli, więc prawdopodobieństwo skrzyżowania ich dróg było w istocie niezbyt wielkie. Wydaje się jednak, że stykać nas musiały wspólne cele. Lub może również Baron chciał z nas sobie podrwić. Stwierdziłem, iż się chyba zmienił, jeśli mowa o obliczu i posturze. Nie wiem, czy na wadze przybrał, czy też, hmmm, wychudł?
Zawsze się jednak Baron chętnie wykazywał swoją „olbrzymią” wiedzą zgromadzoną na temat śmierci Poego.
– Wyborna laska – rzekł mi kiedyś. – Zgodna z nową modą?
– Malajka – dumnie odparłem.
– Malajka, pan powiadasz? Jak laska poety. Bo wam wiedzieć trzeba, moi mili, iż wszystko, co wykryjecie, my już dawno wiemy z wyprzedzeniem. Czemu się pseudonimem „E. S. T. Grey” chciał posługiwać na ten przykład. O strojach, które nie na niego były szyte… Pewnie wyczytaliście, iż to tylko przebranie? Owszem, lecz nie z jego wyboru…
W pół zdania zwykł urywać tajemniczo lub się razem z Bonjour zanosili śmiechem. Ona zaś wpatrywała się we mnie i Duponte’a, nawet nie udając sztucznych uprzejmości męża. A Baron rzecz tak kończył zwykle:
– Ileż się, przyjaciele, kryje w zasięgu ręki! A my wiemy przecież, jak sławy dostąpić!
Zawsze – w wielkim stylu.
– Duponte, mój kochanku – przywitał raz detektywa, gdyśmy się przechadzali zaraz po śniadaniu. – Jak miło widzieć pana w dobrym zdrowiu. Zapewne bez fanfar wrócisz do Paryża, bośmy tu poczynili kroki tak potężne, iż wkrótce nie zostanie nic już do roboty.
Duponte zachował uprzejmość:
– A więc wizytę w Baltimore zaliczysz do udanych.
– Taką mam nadzieję! – odparował Dupin szeptem, wykręcając głowę. – Bo nigdzie indziej nie widziałem tylu niewiast powabnych.
Aż na ton jego się skrzywiłem. Bonjour gdzieś wówczas odeszła; szkoda, stwierdziłem w duchu.
Po rozstaniu z Baronem Duponte zwrócił się po jakiejś chwili do mnie.
– Na ileś pan gotów, monsieur Clark? – spytał cicho, tak obejmując mnie ramieniem, aż mnie ciarki przeszły.
– Słucham?
– Co dnia pan bowiem bardziej się do enigmy zbliżasz…
– Monsieur, nieść pomoc pragnąłbym całym sobą. Prawdę powiedziawszy, nie miałem pojęcia, na ile udało mi się zbliżyć do jego zamierzeń; w istocie zaś, przypuszczam, w kwestii śmierci Poego ledwie się wówczas znajdowałem niby na prawdy peryferiach…