Duponte tak pokręcił głową, jakby zwątpienie straszne wyrażając.
– O ile pan się tylko zgadzasz, chciałbym, abyś gruntowniej wgłębił się w jego sprawy.
Zdziwiony w najwyższym stopniu, poprosiłem o wytłumaczenie.
– Pomogłoby nam to znacznie rozeznać się w taktykach Barona Dupina – odpowiedział – gdybyś pan więcej niż Reynoldsa zdołał wykryć.
– Wszak moja styczność z Reynoldsem nie spodobała ci się wielce!!!
– Owszem, bo okazało się to nieprzydatne. Lecz, jak wiesz doskonale, monsieur Clark, wpierw musimy wskazać to, co bezsensowne, żeby móc ustalić, co naprawdę jest istotne.
Cóż sobie Duponte wyobrażał, pytając, na co jestem gotów, stwierdzić w pierwszej chwili nie umiałem. Choć rzecz oczywista: gdybym się wybrał śledzić Barona, toby mi coś groziło nieustannie…
Sądzę, że miał na myśli coś jeszcze innego. Czy byłbym gotów wyrzec się życia w imię sprawy. Czy też bym go odesłał następnym parowcem do Paryża; czy – wyczuwając, co się święci – postanowiłbym wybrać ciszę i spokój „Glen Elizy”…?
KSIĘGA CZWARTA
15
Oto jak się stałem tajnym agentem. Baron Dupin co kilka dni przenosił się z hotelu do hotelu. Zapewne w obawie, iż go wyśledzą wrogowie z Paryża. I choć ów zaradczy środek wydawał mi się cokolwiek przesadzony, od jakiegoś czasu zacząłem widywać dwu jegomości, co systematycznie go obserwowali. A że czyniłem to również, trudno mi było jednocześnie przyglądać się ich zabiegom. Obaj chodzili niby w uniformach: niemodnych dawno, czarnych frakach i błękitnych spodniach oraz melonikach nasuniętych na czoło. Zupełnie niepodobni, obaj mieli w spojrzeniu coś nieprzytomnego, jak posągi rzymskie zgromadzone w Luwrze. Owym bezwzględnym wzrokiem mieli wypatrywać nieustannie jednego celu – Barona. Z początku przypuszczałem, iż to dlań pracują, lecz nie, bo za wszelką cenę starali się unikać jego bliskości. Natykając się na nich parokrotnie, wreszcie sobie przypomniałem, gdzie jednego spostrzegłem po raz pierwszy: naturalnie przy okazji którejś przechadzki z Duponte’em. Zwyczajnie wlazłem na tamtego, gdyśmy się nieco wcześniej z Baronem rozmówili – co może i nastąpiło, gdy ledwie przez nich właśnie został wytropiony.
W Baltimore nie oni jednak wyłącznie interesowali się Dupinem. Bo przecież był i stróż „Różańcówki”, owej meliny wigów Okręgu Czwartego, gdzieśmy prezesa ich, George’a, poznali. Potężny ów dozorca, Tindley, począł nękać Barona, gdy ten występował w przebraniu pierwszy mi raz objawionym w czytelnianej sali. Nawet sam Baron nie śmiałby się postawić owemu potworowi, którego gabarytów skromne miano „agent” nie oddaje żadną miarą. Dość rzec, iż przy nim każdy jak gdyby karłowaciał.
– O co, poczciwcze, chodzi? – spytał prześladowcę Baron Dupin.
– Fircyki na twych usługach mają się nie zajmować naszym klubem! – odparł Tindley.
– Skądże niby domysły, że mnie klub wasz obchodzi? – zapytał wyniosłym tonem Baron.
W odpowiedzi na to Tindley, z otwartą gębą, wraził palec między fałdy jego apaszki.
– Mamy na ciebie baczenie, odkąd mi się chciałeś do klubu wkupywać!
– Ach, więc was upomniano – rzekł Baron beztrosko. – Obawiam się, iż wskutek strasznego niedopatrzenia. Któż taki, wielcem ciekaw – dodał, kryjąc niepokój – miałby też przede mną was ostrzegać?
Choć Tindley nie oznajmił, że Duponte (skąd zresztą by mógł wiedzieć), Baron się domyślił bez większego trudu:
– Wysoki, nieelegancki Francuz o owalnej głowie, słusznie mi się zdaje? Jest to, sir, zwykły oszust – dodał. – A groźny tak, że słów szkoda!
Jak daremny błysk gniewu dojrzałem w oczach Barona, gdy najwidoczniej klął w duchu triumf mego towarzysza! Wkrótce, jako że Tindley chodził za nim wszędzie, był zmuszony zrzucić kichacza przebranie oraz opuścić wspólników w stroju owym pozyskanych… A zatem punkt dla nas – stwierdziłem z mściwą satysfakcją, gdy mu się nie udało przeniknąć do „Glen Elizy” za pośrednictwem holenderskiego portrecisty.
Lecz jak się wiecznie przy tym zmieniał, trudno doprawdy wyrazić me zdumienie! W rozdziale poprzednim wspomniałem zdolność Barona do przybierania coraz to nowych rysów. I oto widując go teraz na ulicy, spostrzegłem kolejną transformację oblicza i postaci, której jednak precyzyjnie wskazać nie byłbym zdolny. Bo chociaż zrezygnował z taniego kostiumu, jakie się widywało przy rue Madame w Paryżu, czyli sztucznego nosa i owłosienia głowy, tak że wizerunek jego uległ diametralnej przemianie – to nadal wyglądał Baron przeraźliwie wprost znajomo.
Któregoś dnia, pod wieczór syciłem palenisko, niepomny uwag Duponte’a, iż mu starcza ciepła. W Paryżu, powiadają, i przy ostrej zimie próżno by szukać żaru na kominku. Podczas gdy dla Amerykanów spadki temperatur ogromnie są dotkliwe, mieszkańcy Starego Kontynentu zdają się ich prawie nie dostrzegać; ja w przeciwieństwie do Francuza nigdy bym się nie zgodził siedzieć w domu owinięty w pledy. I owego wieczoru przyniesiono mi pewną wiadomość.
Od pani Blum, więc z niejakim wahaniem ją otwarłem. Otóż ciotka Hattie z nadzieją mi w owej nocie oświadczyła, że liczy, iż bezczelny Pasztetnik Francuz (czyli Duponte) już wreszcie został odprawiony. Przede wszystkim natomiast, powołując się na długoletnią swą zażyłość z domownikami „Glen Elizy”, spieszyła powiadomić, iż Hattie już innemu, dżentelmenowi godnemu zaufania i pracowitemu, zdecydowała się powierzyć przyszłość jako żona.
Z początku nie mogłem się pogodzić z owym doniesieniem. Czyżby w istocie Hattie kogoś innego sobie miała znaleźć? Jakże mogłem utracić istotę tak przecudną, pochłonięty zajęciem koniecznym i słusznym w każdym calu?
Lecz kiedy tylko wspomniałem mądrą przestrogę Petera, iż udobruchać panią Blum łatwo mi nie przyjdzie – zaraz do mnie dotarło, iż list ów przebiegłej damy temu służy, aby mnie udręczyć i przymusić do przeprosin, jak również i do wyznania, żem krzywdę wyrządził jej siostrzenicy.
Ani nie umiałem się wynieść ponad to, ani też przed taktyką jej ukorzyć.
Na sofie siadłem w zadumie, czy ze względu na charakter mego przedsięwzięcia przypadkiem nie zaniedbuję relacji rozmaitych a stosownych z towarzystwem. Bo wszak wdałem się w układy z osobami, co za nic mając wszelką obyczajność, do takich się posuwają działań, jakich w zgodzie z konwencją absolutnie nie da się zakończyć pomyślnie.
Płomień obejmował polana, gdy mi się ukazała twarz Dupina jakby w ogniu. Tak mocno obraz jego chciałem przywołać wyobraźnią, że niby żyw przede mną stanął, tutaj, w moim salonie, w „Glen Elizie”!
Przez wieczną Barona przemianę ni malarz, ni rytownik żaden nie zdołałby cech jego oddać należycie. Gdyby kiedyś podjęto taką próbę, to bardziej prawdopodobne, iżby się chciał on upodobnić do swego obrazu, nie zaś, jak w życiu jest, odwrotnie; ażeby kształt Barona uchwycić najprawdziwiej, musiałoby się go chyba we śnie tylko portretować.
– Monsieur Duponte! – krzyknąłem, zrywając się przy wtórze trzaskania iskier. – To pan przecież!
Dramatyzm mój wielce go zdziwił.
– Tobą on! – zacząłem machać ręką. – Po to Von Dantkera chytrze do nas ściągnął!
Po trzech, czterech może próbach udało mi się wreszcie odkrycie objaśnić: Baron Dupin mianowicie przybrał postać Duponte’a!!! Tak przysposobił mięśnie twarzy, tak wargi też układał, tak – może czarem jakimś – wyostrzył kontur czaszki i jakby nawet urósł! Począł się także nosić na modłę Duponte’a: stroje, tak jak on, luźne i bezbarwne teraz wybierając. Rozmaita biżuteria już nie zdobiła jego garderoby, przygładził przy tym włosy, dotąd wszak poskręcane zawsze w pukle. Takim to sposobem Dupin, poprzez wnikliwą obserwację szkiców i rysunków Von Dantkera, przerobił się na wariant osobliwy mojego towarzysza.