Выбрать главу

Jaki mu cel przyświecał? Cóż, to wydaje się proste. Podrażnić przeciwnika, wziąć odwet za prowokację Tindleya i zadrwić z istoty szlachetniejszej, co z nim się poważyła pójść w konkury. Widząc Duponte’a na ulicy, Baron nie był zdolny się odezwać, tak go bowiem bawiły coraz to nowe własne sztuczki.

Wstrętne to, podłe, podstępne – udawać wybitną osobowość!

Prócz wymienionych rzeczy, ręczę słowem, zdołał jeszcze odmienić jak papuga nawet tembr głosu swego! I nawet akcent Duponte’a imitował przewybornie! Gdyby mi przyszło w jakimś ciemnym lochu słuchać jego mowy, z pewnością tak bym się doń zwracał, jak do najbliższego, Duponte’a znaczy, przyjaciela i kompana.

Maskaradą swą Baron wprawił mnie w jakiś obłęd, furię. Gdy ja zgrzytałem zębami, Duponte’a cyrk ów nie obszedł prawie wcale. Słysząc me wyrzekania, detektyw robił taką minę, jakby mu pokazano ledwie dziecinną igraszkę. I zawsze, spotykając rywala, nie zbity z tropu się mu kłaniał. Doprawdy, niezwykłe było, zwłaszcza porą wieczorną, oglądać owych dżentelmenów razem. Różnili się bowiem wówczas tym jedynie, że Duponte’owi towarzyszył wierny wspólnik, Baronowi Dupin zaś – wierna Bonjour.

Aż wreszcie któregoś dnia to się rzec odważyłem Duponte’owi:

– Gdy on tak szydzi sobie w nieskończoność, pan w ogóle nie reagujesz…

– Cóż byś pan radził, monsieur? Na pojedynek wyzwać może? – spytał Duponte delikatniej, niżbym pewnie na to zasługiwał.

– Po uszach dać, to pewne! – zawołałem, choć sam bym się na coś podobnego nie poważył. – Nauczyć go moresu, skoro się pan mnie pytasz.

– Ach tak! A nam co by to dało? Miał słuszność: niezbyt wiele.

– Cokolwiek. Świadomość chociażby, iż tu nie pogrywa w pojedynkę. Bo przecież, monsieur Duponte, żywi przekonanie, że już wygrał sprawę.

– Wobec tego się myli. Na całej linii, mój panie. Baron, przykro mi oznajmić, przegrywa tu sromotnie. Dotarł bowiem do kresu, jak i ja dotarłem.

Schyliłem się doń, nie wierząc.

– Czyżbyś…?

Duponte miał na myśli nasz ceclass="underline" całkowite rozwiązanie owej zagadki…

Lecz, jak to zwykle czynię, zabrnąłem zbyt daleko. By więc móc wrócić do powyższej rozmowy, wpierw zajmę się ukazaniem mego życia w charakterze szpiega, zaznaczając jednak, iż mnie ku temu pchnął Duponte, ciekaw rozmaitych tajnych planów Barona.

Jak wspomniałem, Baron zmieniał adres, żeby uniknąć swych prześladowców. Ja zaś wiedziałem, gdzie się podziewają, bo śledziłem, jak umęczony stary portier znajomkowi swemu drugiemu bagaż ich przekazuje. Pojęcia nie mam doprawdy, jakim cudem Baron stale sankcjonuje swą przeprowadzkę w inne miejsce. Gdybym się sam znalazł w podobnych okolicznościach, zapewne miast stwierdzenia, że mnie moi dłużnicy o głowę zamierzają skrócić, tak bym rzecz tłumaczył, iż celem napisania przewodnika po mieście wymagam pewnej bazy, by jakość zakwaterowania móc porównać należycie. Wówczas by mi niewątpliwie dano całą moc udogodnień. Pomysł ów wydał mi się tak wyborny, że aż postanowiłem dać znać o nim Baronowi!

Tymczasem, ponieważ mnie Duponte pouczył, by się więcej nieco dowiedzieć o Newmanie, owym niewolniku przez Barona najętym, wdałem się z nim w dyskusję kiedyś po południu.

– Jak się z Baronem rzecz skończy, wyjadę z tego miasta – oświadczył. – Mam wszak w Bostonie brata oraz siostrę.

– Czemuż nie uciec od razu? Wszak w północnych stanach cię ochronią – zauważyłem.

Wtedy wskazał mi drukowane ogłoszenie na drzwiach wejściowych do hotelu. Było tam napisane, iż każdy kolorowy, „związany czy też wolny”, może opuścić miasto jedynie pod warunkiem, iż wpierw zdeponuje swe papiery i weźmie człowieka białego na swoje poręczenie.

– Nie taki ze mnie tępy czarnuch – dodał – abym pozwolił, by mnie ścigano i pozbawiono życia. Jak mi się zechce, to sam poproszę właściciela, żeby mnie zastrzelił.

Miał słuszność, wyśledzono by go niewątpliwie, choćby i ów właściciel niezbyt się przejął jego stratą.

Pozwolę sobie tutaj umieścić istotny przypis, celem uniknięcia jakichś wątpliwości co do języka przez owego młodzieńca używanego. Pośród Afrykanów, zarówno zniewolonych, jak i wolnych, w stanach południowych i północnych słowo „czarnuch” nie dotyczyło rasy. Nieraz słyszałem, jak czarni terminem tym określają Mulatów, a nawet i o swych panach „białe czarnuchy” powiadają. „Czarnuch” w mowie ich oznaczał człowieka podłego, bez względu na kolor skóry czy przynależność klasową. Warto ów sens w tym pojęciu zapamiętać, nim wreszcie kiedyś na dobre się je wyruguje z naszego języka. Słowo to wskazuję wszystkim, którzy wątpią w bystrość nękanej owej rasy, własną wątpliwość wyrażając, czy kto karnacji jasnej wpadłby na podobny koncept.

– No, a ten drugi Murzyn? – zapytałem.

– Jaki?

– Co go Baron zatrudnił także – wyjaśniłem, święcie przekonany, iż obcy, którego raz z Baronem widziałem, został najęty, aby mnie szpiegować, nawet gdy ja go obserwuję.

– Innego, sir, wcale nie ma, czarnego ani białego. Baron D. nie życzy sobie, żeby go za wiele osób znało blisko.

Tak oto ze zdumieniem, a i niemałą radością odkryłem, iż Baron Dupin najwidoczniej traci zwykłą pewność siebie. Parokroć zdarzyło mi się posłyszeć, jak na zadane przez Bonjour podstawowe w sprawie Poego pytanie – Baron żadnej nie udzielił odpowiedzi. Toteż wzrosły me nadzieje na nasz, detektywa i mój, sukces. Ale i, z drugiej strony, ogarnął mnie irracjonalny lęk, że Duponte przegra również, jakby go z Dupinem połączyła jakaś sieć mistyczna. Obawa, być może, z tego wynikła, że obaj wykazywali podobieństwo wprost uderzające, jak gdyby jeden był oryginałem, a drugi lustrzanym odbiciem, niczym w ostatnim spotkaniu bohatera Poego, Williama Wilsona. Ale i również nieraz zwierciadlanym obrazem jednej istoty obaj się zdawali.

Swym zachowaniem wszakże różnili się diametralnie.

Baron, znajdując się w centrum publicznej uwagi, wciąż głośno a wulgarnie obwieszczał zaangażowanie w sprawę. Zaczął pozyskiwać subskrybentów periodyku, który miał zamiar wydać drukiem, oraz gromadzić słuchaczy cyklu swych wykładów – przy czym oba przedsięwzięcia dotyczyły i autentycznych, i sensacyjnych szczegółów śmierci poety.

– Ku mnie, ku mnie tutaj chodźcie, panowie i panie, a nigdy nie uwierzycie, co się tuż pod waszym nosem wydarzyło! – w tawernach oraz pubach głosił wszelkich, jak kuglarz albo szarlatan. Przyznać mu tu muszę wiarygodność bliską niemal widowiskom Barnuma*. Słysząc go przypadkowo gdzieś na ulicy, człowiek się już spodziewał i przemienienia paczki otrąb w żywą… świnkę morską!

A jak przy tym umiał zadbać o gotówkę! Doprawdy, nie oszacuję, ilu mieszkańców Baltimore ciężkie pieniądze na tego gawędziarza wybuliło. Tych samych, przykro mi stwierdzić, co pewnie na wiersze Poego w życiu by nie wydali choćby pensa. Przyjmując na wiarę, że Baron Dupin odsłoni tajemnicę godzin poety tu na ziemi najczarniejszych, lud tutejszy istną zapewnił mu fortunę! Zjawiska kultury wówczas powodzenie miały, gdy się zawierał w nich jakiś potencjalny konflikt. Pamiętam, że kiedy dwu aktorów na pobliskich ulicach Hamleta jednocześnie odgrywało, każdy widz wtedy z pasją o swego ulubieńca chciał się kłócić, i nie o grę tam chodziło, lecz o chęć rywalizacji.