Zaplanowawszy pierwszy wykład w Sali Zgromadzeń Instytutu Maryland, Baron zaczął rozsyłać depesze o kolejnych, które miały się odbyć w Nowym Jorku, Filadelfii, Bostonie… Podczas gdy Baron rósł w siłę, my z każdym dniem jakby głębiej kryliśmy się w jego cieniu.
Po drodze zaś puszkę Pandory uchylał coraz bardziej, rozpuszczając nowe rewelacje o śmierci pisarza.
Przytaczam kilka przykładów. Okradzionego, znalazł go w rynsztoku stróż nocny; Poe umierający leżał na targu na jakichś beczkach, muchami od stóp do głów okryty; nie: wedle innego dziennika spotkał się on z kadetami z West Point, gdzie się dawniej uczył posługiwać amunicją i sprzętem bojowym, a teraz – wdał w groźne intrygi w rządzie, z tym powiązane przypuszczalnie, że za młodu walczył w polskiej armii z Rosjanami; nieprawda: skończył marnie, nie zachowawszy umiaru na urodzinach nieprzystojnych swojego znajomka; nie – bo zarzucono mu też samobójstwo… Pewna przyjaciółka miała podać wersję, jakoby duch Poego z zaświatów jej poezje przesłał, z których wynikało, iż przy rabunku listów zadano mu pięścią cios śmiertelny! Lokalna zaś gazeta na podstawie depeszy nadesłanej przez redakcję nowojorskiego pisma poświęconego wstrzemięźliwości podała, iż znaleziono świadka, który dzień przed znalezieniem Poego widział go u Ryana w strasznej rozpuście, więc i na Sądzie Ostatecznym poeta z własnego tylko będzie błędu rozliczony.
Gdy w czytelni przeglądałem przeróżne artykuły, zbliżył się ów poczciwy stary bibliotekarz.
– Wiesz pan, nie daje mi spokoju, kto też przyniósł teksty o Poem. Już się mi nawet dokładnie przypomniało, jak prosił, bym ci je przekazał…
W jednej chwili porzuciłem stos papierów.
– Słucham, co pan mówisz?
Dotychczas nie przyszło mi na myśl, iż wycinki owe z poleceniem, że dla mnie, tutaj zostawiono. Spytałem, czym się nie przesłyszał.
– Nie, panie Clark – rzekł mi ów jegomość.
– Wstrząsające! – krzyknąłem, myśląc, jak to urywek o niby „prawdziwym” Dupinie całkowicie zmienił bieg wydarzeń.
– Proszę?
– Bo kto… – zdania nie dokończyłem. – Bezwzględnie masz mi pan o nim powiedzieć jak najwięcej! Obecnie jestem bardzo zajęty, lecz tu znowu wrócę. Proszę pana… i błagam: przypomnijże sobie coś jeszcze!
Olśnienie to na nowo podsyciło moją wyobraźnię. Tymczasem trzeba mi było załatwić rzecz znacznie mniej spektakularną, a mianowicie ustalić, jak się mają me sprawy z Hattie. Napisałem do niej długi list, oznajmiając, że okrutne, acz z troski wynikłe działanie pani Blum natchnęło mnie odwagą, i domagając się potwierdzenia, iż jest jak ja gotowa podjąć nasze wspólne plany.
16
Siedząc poczynania Barona za pomocą wywiadu i obserwacji tajnej, zdołałem ustalić, iż bodaj tydzień wcześniej Bonjour najęła się w charakterze pokojówki u doktora Snodgrassa, człowieka, co – wedle Morana – zamówił powóz, którym Poe został sprowadzony do szpitala ponurego dnia. Wpierw złożył Snodgrassowi wizytę Baron Dupin, by odeń się dowiedzieć wszelakich szczegółów, lecz tamten kategorycznie odmówił mu rozmowy – w niechęci swej wobec tych, którzy na śmierci geniusza chcą żerować.
Niebawem więc Bonjour wystarała się o posadę wśród domowych Snodgrassa. Dziwne to wielce, zważywszy, iż nikt tam sługi nie szukał. Jak gdyby nigdy nic, w skromnym, prostym stroju nawiedziła modny dom z cegły, wzniesiony przy North High Street numer sto trzy. Drzwi przed nią otwarła młoda służąca z Irlandii.
Bonjour oznajmiła wówczas, że podobno potrzebują nowej dziewczyny na górę (słusznie uznawszy, iż przed sobą ma tę z dołu, co pewnie z ową pracującą na górze konkuruje).
– Ciekawe – odrzekła panna, która przecież nic podobnego nie słyszała.
Bonjour wyjaśniła uprzejmie, że (wie to od znajomej) ta z góry wynieść się zamierza, nie uprzedzając na czas chlebodawców, więc ona by jak najchętniej stanowisko objęła w każdej chwili.
Wkrótce też owa służąca na dole zatrudniona, cokolwiek pokraczna, a więc zazdrosna o urodziwsze panny, ów dialog doktorowi Snodgrassowi powtórzyła, ten zaś się poczuł w obowiązku oddalić sługę nieposłuszną z góry. Tak Bonjour stała się bohaterką dramatu, ujawniając, co się w domu niby święci, a kiedy tam prędko powróciła, zastępstwo jej przypadło naturalnie. Choć była znacznie powabniejsza od owej zazdrośnicy, przez to iż na gust powszechny postać miała zbyt szczupłą i bliznę szpetną w dodatku, jeszcze jej atrakcyjność tylko się podniosła.
Wszystko wykryła później dziewczyna z góry, która po odejściu nabrała wielkiej ochoty, by mówić, jak ją niesprawiedliwie potraktowano. Lecz odkąd tylko Bonjour tam się zadomowiła, szanse na zdobycie informacji o jej przedsięwzięciu zmalały niemal do zera.
– Zostaw ją więc pan Snodgrassom, a skup się na Baronie – poradził mi Duponte.
– Gdyby tam nie dało się znaleźć czegoś istotnego, zapewne aż na tak długo by u nich nie została. Trwa to już dobre dwa tygodnie, monsieur! – odrzekłem. – Baron zaś co najwyżej wabi słuchaczy na swój wykład o śmierci Poego.
– A może mademoiselle nie ma tam do szukania nic wielkiego – stwierdził Duponte w zadumie. – Tylko jej powolnie rzecz owa przychodzi.
– Mógłbym dać znać Snodgrassowi, że wcale nie jest pokojówką.
– I po cóż to, monsieur Clark?
– Jakże? – odparłem z niedowierzaniem, bo oczywiste się to wydało. – By jej uniemożliwić zdobycie informacji dla Barona!
– Bądź pewny, że wszystko, co znajdą, my także odkryjemy – odpowiedział, choć skąd owa pewność, dociec nie zdołałem.
Regularnie jednak, słuchając mych relacji, prosił, żeby mu opisywać i zachowanie Bonjour, i jej stosunek do pracy, jak również – reszty domowych.
Bonjour co dzień po wyjściu od Snodgrassów spotykała się z Baronem. Raz przy takiej okazji udałem się w ślad za nią w okolice portu. Miejsca, gdzie co rusz kogoś z pubu wyrzucano, więc człowiek musiał albo go w drzwiach przekraczać, albo się potykając, wraz z nim na ziemi lądował. Ulice wypełniały bary i bilardownie, a wszędzie się unosił stęchły odór potu. Bonjour wyglądała stosownie: fryzurę miała rozczochraną, nakrycie głowy przekrzywione, a suknię w nieładzie, dla wygody. Przebranie zmieniała dosyć często, gdy – z polecenia Barona – w taką czy inną się jej należało wcielić klasę. Transformacjom jak on demonicznym nigdy wszak nie ulegała.
Patrzyłem, jak zbliża się do grupki ordynarnych gości, którzy śmiali się i ryczeli niby opętani. Jeden wskazał ją palcem.
– Patrzcie – rzekł szorstko. – Gwiaździarka! Nietoperzyca, ładna całkiem!
Słowami „gwiaździarka” i „nietoperz” przedstawiciele klas najgorszych wulgarnie określali prostytutkę, co jedynie w nocy działa.
Zlekceważyła to, on zaś rękę wyciągnął jak barierę. Górował nad nią wzrostem prawie dwakroć. Przystanąwszy, Bonjour spojrzała na pękate a nieprzyzwoicie obnażone przedramię.
– Co, dziewko? – wydarł jej z dłoni jakiś papier. – Pewno miłosny liścik. Zobaczmy: „Dżentelmen pewien, gdy o strój chodzi, raczej mar…”
– Ręce przy sobie – rzekła, robiąc krok do tyłu.
Ku uciesze kompanów drab uniósł kartkę wysoko, tak że nie mogła dosięgnąć. Inny zaś, krępy a niski, w głos się na to roześmiał, litościwie niby prosząc, by ten już wreszcie dał jej spokój. Wtedy go ów prowodyr grzmotnął w ramię i nazwał durniem pierwszej wody.
Bonjour westchnęła lekko i się doń jeszcze przybliżyła, kark jego potężny ledwie wzrokiem omiatając. Po czym, dotknąwszy muskułu, szepnęła z wielką mocą:
– Widzę, że siła największa, jaką spotkałam w Baltimore!
– Lecz na mnie, kochanieńka, komplement wrażenia nie uczyni!