Выбрать главу

– Nie chcę, byś, panie, ramię zniżył, tylko je… O, tak właśnie… Podniósł.

Zrobił, jak kazała, zdaje się mimowolnie. Bonjour zaś się pochyliła tuż nad jego szyją.

– No, proszę! – wrzasnął do swoich. – Nietoperz do całowania się szykuje!

Tamci zaczęli rechotać, gdy on nerwowo chichotał jak panienka.

– Nietoperz – odparła Bonjour – jest stworzeniem strasznie ślepym.

I prędszym od błyskawicy gestem rękę owego mężczyzny wykręciła. Ramię swe w taki sposób wznosząc, że nijak się nie dało już jej sprostać.

Rozcięty kubrak gościa i koszula opadły na ziemię. A jego towarzysze – nie śmieli wyrzec słowa. Bonjour cieńsze od igły ostrze wraziła z powrotem między rozwichrzone włosy. Drab na to się obmacał: czy mu nie uszkodziła karku; draśnięcia zaś nie spostrzegłszy, cofnął się przed nią w jednej chwili. Panna – podnosząc z podłogi upuszczony papier – ruszyła w swoją stronę. Może się mi to tylko wydało, po drodze jednak chyba na mnie spoglądała, ubawiona widocznie, żem gotów rzucić się jej na ratunek.

Wciąż nawiedzałem okolice domu Snodgrassów. Któregoś ranka pojawił się tam również Duponte, jak zwykle w czarnym odzieniu oraz w pelerynie.

– Monsieur? – natarczywie zagadnąłem. – Czyżby się coś stało?

– Mamy dzisiaj wyprawę powiązaną z naszym dociekaniem – odparł prosto.

– Dokąd zaś?

– Tu, mój panie.

Pokonawszy bramę domostwa, Duponte powędrował wprost ku drzwiom Snodgrassów.

– No, dalej – zachęcił, gdy przystanąłem.

– Monsieur, o tej porze Snodgrassów nie ma w domu. Prócz tego, trzeba ci wiedzieć, możemy być przez Bonjour dostrzeżeni!

– Ależ na to właśnie liczę – odpowiedział.

Ująwszy srebrzoną kołatkę, zaraz sprowadził ku nam sługę z dołu. Z samego szczytu schodów spoglądała na nas Bonjour, co go wyraźnie uradowało; każdy zapewne gość Snodgrassów był przez nią tak obserwowany.

– Sprowadza tu nas, panienko – oznajmił mój towarzysz – wspólny interes z doktorem. Jestem – przerwał, lekko się kłaniając niby schodom – Diuk Duponte.

– Diuk! A, doktor, sir, nieobecny – przyjrzała mi się z uwagą, prędko więc zdjąłem i okrycie swe, i kapelusz.

– Bynajmniej mnie to nie dziwi, człowiek z niego wszak zajęty. Na pewno jednak wieść u panny z góry pozostawił, abyśmy na niego czekali w gabinecie o tej godzinie – odparł Duponte.

– Akurat! To ci dopiero! – wykrzyknęła służka, której zazdrość o Bonjour tak urosła, że się nam niemalże przed oczyma objawiła.

– Jeśli owa niewiasta jest obecna, może by mogła, panienko, potwierdzić szczegóły naszej tu bytności…

– Akurat! – powtórzyła. – Prawda to? – zawołała na Bonjour. – Doktor mnie nic nie mówił.

Bonjour z uśmiechem odrzekła:

– Bo, naturalnie, moja droga, doktor ci nic nie mówi o tym, co się tu na górze dzieje. Gabinet, racz zapamiętać, mieści się na górze.

Zbliżywszy się, uprzejmie nas pozdrowiła. Zdumiała mnie początkowo uległość jej wobec planu Duponte’a, lecz szybko pojąłem, skąd się bierze. Gdyby go wydała jako kłamcę czy oszusta, obaj bez trudu byśmy wykazali, iż posadę swoją również fałszerstwu zawdzięcza. Tak oto dwoje zawarli układ oczywisty, niepisany.

– Doktor Snodgrass prosił, byście za mną, panowie, podążyli.

– Do gabinetu, sądzę – oparł Duponte, idąc za nią schodami, a mnie znak dłonią dając, bym się udał za nim.

Usadziwszy nas w rzeczonym gabinecie, Bonjour – znów uśmiechnięta – ofiarowała się drzwi przymknąć dla naszej wygody.

– Pewnie was, dżentelmeni zacni, uraduje, iż doktor prędko do domu wróci – rzekła. – Dzisiaj się zjawi niebawem. Ja zaś wtedy sprowadzę go tu natychmiast.

– Cudownie, miła panno – odpowiedział Duponte. Gdyśmy już byli sami, zwróciłem się do niego:

– Na cóż niby Snodgrass się nam przyda? Czy go nie wprawi w gniew, żeśmy to rendez-vous całe w istocie wymyślili? No i, monsieur Duponte, czyś mnie pan sto razy nie upominał, by się ze świadkami nigdy nie wdawać w dyskurs?!

– Pan sądzi, że tu przyszliśmy spotkać się ze Snodgrassem?

Poirytowany nieco, uparłem się nie udzielić odpowiedzi. Duponte westchnął:

– Wiedz zatem, iż nie z tej przyczyny. Chcemy wyczytać z jego papierów, co nam się do badań naszych przyda. Niewątpliwie po to również Baron tutaj przysłał Bonjour, która się z kolei zmyślnie o robotę na górze wystarała, żeby mieć stały dostęp do gabinetu doktora. Obecność nasza mocno ją ubawiła; przy tamtej zaś, zadomowionej dawno słudze zachowuje się nader swobodnie, z czego wnoszę, iż jej zadanie prawie dobiegło końca. Jak widać, też się jej zdaje, że nie starczy nam czasu wykryć w papierach owych czegoś prawdziwie istotnego.

– Zatem się nie myli! – oświadczyłem, widząc mnogość dokumentów wszelkich, które zaścielały podłogę i w stosach się piętrzyły na biurku Snodgrassa.

– Niechże pan nie wyciąga pochopnych wniosków. Mademoiselle Bonjour przebywa tu kilka tygodni i choć zna się wybornie na swym złodziejskim fachu, to jednak by się nie poważyła wynosić stąd czegokolwiek, pewna, iż doktor by stratę ową zauważył, zamykając jej tym samym wgląd w inne jeszcze papiery. Zapewne więc po kryjomu własnoręcznie spisała to, co ważne, po czym oryginały te na miejsce odłożyła, byśmy je w tej chwili mogli przejrzeć.

– Lecz jak w parę minut odkryjemy, co jej tygodnie aż pochłonęło?

– Przez to właśnie, iż ona była pierwsza. Dokument wszelki lub papier, nad którym by warto się skupić, zapewne nieraz już wyciągała, i – niech cię głowa nie boli – kto z rzeczą nieobeznany, nigdy by tego nie spostrzegł, my jednak, wiedząc, czego szukać, z łatwością pismo konkretne wybierzemy i je skopiujemy nawet.

Od razu więc przystąpiliśmy do działania. Ja jedną biurka stronę, by tak rzec, objąłem, pod kierunkiem Duponte’a szukając zgiętych i porwanych rogów stronic oraz zacieków atramentu i wszelkich innych wskazań, iż ktoś ostatnio grzebał w pismach najrozmaitszych czy artykułach gazetowych choćby i sprzed dwudziestu pięciu lat! Pospołu namierzyliśmy wiele wzmianek o Poem, co przypuszczalnie Bonjour też sprawdzała – wśród nich niezliczone artykuły poświęcone śmierci poety; nie tak wprawdzie bogate ani pełne, jak moja kolekcja, acz również, przyznać to muszę, imponujące niesłychanie. Wyczerpany i zbulwersowany, odnalazłem pewne rzadkie dokumenty: trzy listy Edgara Poe do Snodgrassa sprzed lat kilku (wiadomy charakter pisma rozpoznając w pół sekundy).

W pierwszym poeta proponował doktorowi, który wówczas wydawał periodyk pod tytułem „The Motion”, prawa do publikacji drugiej z historii o Dupinie. „Nie stać mnie oczywiście na darowanie jej panu” – pisał Poe stanowczo – „lecz jeśliś zainteresowany, niech będzie czterdzieści dolarów”. Snodgrass jednak odmówił, i podobnie „Graham’s”, tak że kto inny wydał drukiem Tajemnicę Marii Roget.

W drugim liście Poe zawarł prośbę, by Snodgrass załatwił przychylną twórczości jego opinię w magazynie, który wtedy redagował Neilson Poe, licząc, iż ze względu na rodzinne koligacje Neilson wyrazi na to zgodę. Widocznie to się nie powiodło, bo geniusz pisał później zniesmaczony: „Ja czułem, iż N. Poe artykułu owego nie zamieści. Bo, mówiąc tylko między nami, uważam go za swego najgorszego w świecie wroga”.

Rzuciłem się dzielić z Duponte’em rewelacją:

– Neilson Poe, monsieur!!! Edgar go zwie swoim najpodlejszym adwersarzem!… Czyż więc me podejrzenia były niesłuszne?!

Czasu nam nie wystarczyło, Duponte zatem nakazał mi wpisać do notesu wszystko, co uznam za istotne, jak i – dodał po namyśle – to, co mi się również błahe wyda. Posłusznie odnotowałem dzień, gdy Poe o Neilsonie pisał: siódmego października 1839 roku – dokładnie więc dziesięć lat przed śmiercią!