– Czytać, mój panie, oczywiście.
Czekała nas jednak całkiem nowa przeszkoda. Otóż gdyśmy interesem wiadomym byli pochłonięci, nawiedziła „Glen Elizę” moja stryjeczna babka. Z przyczyn dość prozaicznych: otrzymawszy mianowicie wieść o mym powrocie do Baltimore, przybyła dowiedzieć się, czemuż to nadal uparcie zwlekam z małżeństwem. Ponieważ z ciotką Hattie Blum łączyła ją wieloletnia zażyłość (i knowania rozmaite!), zapewne od niej właśnie się dowiedziała, jak to rzekomo chciałbym wstąpić na złą drogę.
Dopiero po jakichś dwu godzinach od naszego powrotu dotarło do mnie, iż mam pod dachem gościa w jej osobie. Ukończywszy dzieło u Snodgrassa, udaliśmy się wprost do czytelni celem zestawienia pewnych naszych odkryć z artykułami w różnych periodykach. W „Glen Elizie” natomiast wdaliśmy się w wyczerpującą konwersację na rzeczony temat. Ponieważ musieliśmy uporządkować zgromadzoną u Snodgrassa wiedzę, nakazałem stanowczo, by nikt nam absolutnie nie przeszkadzał. Na stole bibliotecznym spiętrzyły się gazety, listy i zapiski, tak że z konieczności zostaliśmy w ogromnym salonie, zajmującym ponad pół drugiego piętra. Wreszcie gdy tuż przed zmierzchem na chwilę się przeniosłem w inny obszar domu, aby tam coś sprawdzić, zatrzymała mnie ulubiona Daphne.
– Tam, sir, nie wolno – oznajmiła.
– Nie mogę do biblioteki, a to czemu?
– Bo pani upraszała, by jej, sir, spokoju nie zakłócać. Posłusznie puściłem klamkę.
– Pani? Jaka pani?
– Babka. Przyjechała z bagażem, gdyś pan był nieobecny. Umęczona podróżą, bo nie dość, że zmarzła, to niewiele brakowało, aby jej kufry oraz torby zagubiono.
Zmieszałem się na te słowa.
– A ja sobie siedzę w salonie i nic mi o tym nie wiadomo. Czemu, pytam ciebie! Słucham?
– Boś mi pan przecież w pośpiechu, jeszcze przed przestąpieniem progu domu, nakazał pod żadnym pozorem sobie nie przeszkadzać, prawda?!
– Trzeba mi ją zatem powitać jak należy – odparłem, stroje przygładzając.
– Proszę więc, sir, uważać… Spokoju bezwzględnie wymaga, gdyż cierpi na migrenę. Prócz tego, możesz mi zawierzyć, inne ją dopadły niepokoje…
– Jakież niepokoje, Daphne? – tu mi się przypomniało, że zaledwie godzinę temu Duponte udał się do biblioteki po pewną ważną książkę. Czyżby i wierna służąca przeciw niemu także nastawiła babkę?
– Drugi pan za nic miał me słowa! Wszedł sobie tak… – tu Daphne z ożywieniem i niesmakiem dała mi poznać, jak to jej niekorzystne przeczucia na temat Duponte’a się sprawdzają.
Przywoławszy w pamięci jego spotkanie z ciotką Hattie, co nastąpiło przed kilkoma tygodniami, stwierdziłem, iż na wszelką tego typu konwersację moja babka stryjeczna pewnie by doznała szoku sercowego. I zrazu mi się bardziej zachciało ją powitać – zwłaszcza wziąwszy pod uwagę nastrój, który by się udzielił każdej damie w tak podeszłym wieku; wynikły i z opóźnienia pociągu, i ze spotkania z Duponte’em. Wróciłem do salonu. Obecność stryjecznej babki wydawała mi się wprost wielkim zakłóceniem. W istocie nie miałem pojęcia, jak pobyt jej u mnie w domu wpłynie na całą sprawę.
Później, jak to świetnie zapamiętałem z wieczoru owego, nagle się przebudziłem. Bo wcześniej, nie wiedzieć kiedy, niewygodnie przysnęło mi się w salonie na długiej sofie. Papiery, które przeglądałem, leżały rozsypane na dywanie. A działo się to wszystko może godzinę po północy, gdy „Glen Eliza” była pogrążona w ciszy. Duponte chyba tymczasem udał się na trzecie piętro, czyli do swych kwater. Raptem jakiś hałas przywołał mnie do przytomności. Wicher tak rozwiał kotary, żem z lęku się aż otrząsnął.
Korytarze po mej stronie domu były puste. Na myśl o babce wspiąłem się krętymi schodami tam, gdzie ją zapewne ulokowała służba, lecz drzwi zastałem uchylone, a pościel jakby nietkniętą. Wróciwszy więc do biblioteki, ostrożnie tam drzwi pchnąłem…
– Babciu – rzekłem cicho – ufam, żeś po dniu tak ciężkim już uśpiona.
W pokoju nie zastałem nikogo, acz był w nieładzie strasznym. Wszędzie walały się papiery oraz książki… I ani śladu starszej pani. W korytarzu spostrzegłem mknącą naprzód jakąś postać. Usiłowałem ją dopędzić… Lecz wymknęła mi się przez okno otwarte tuż przy kuchni na pierwszym piętrze, ku zagajnikowi biegiem się kierując.
– Złodziej! – wykrzyknąłem. – Babciu! – tchu mi z przerażenia zbrakło.
Podążywszy dolinką, która przy domu biegła ku żwirowanej ulicy, włamywacz zwolnił kroku, aby się zastanowić, dokąd dalej, przez co nagle stał się zupełnie bezbronny. Wtem się na niego rzuciłem wielkim susem i przygwoździłem do ziemi, wydając jęk.
– Nie umkniesz! – wrzasnąłem na intruza.
Gdyśmy chwilę leżeli złączeni ciałami, chwytając w nadgarstku, głowę jego obróciłem i z trudem w końcu zdołałem zrzucić z twarzy aksamitny kaptur. To nie był mężczyzna!
– Pani? A skądże…? Coś babce mej stryjecznej uczyniła? – chciałem się dowiedzieć, aż sobie własną głupotę uzmysłowiłem. – Tyś to cały czas była, mademoiselle, prawda? Babcia się nie zjawiła wcale…?
– Gdybyś do niej częściej pisał, być może by to nastąpiło – odrzekła z szyderstwem Bonjour. – Śmiem twierdzić, iż w bibliotece twej monsieur Duponte dogrzebał się dzieł znacznie bardziej frapujących niż wszelkie zebrane pisma twojego ulubieńca, co Poem się nazywał.
– No, ale przecież wychodząc od Snodgrassa, wciąż ciebie tam widzieliśmy! – tutaj mi się przypomniała nasza wizyta w czytelni.
– Bo was prześcignęłam. I na tym też polega wasza wada, że wiecznie z czymś zwlekacie. Nie złość się, monsieur Quentin, proszę. Rachunki między nami wyrównane. Ty wraz ze swym mistrzem chcieliście wkroczyć na mój rewir u Snodgrassów, zatem i ja teraz wasz obszar nawiedzam. I okoliczność cała zdaje się też znajoma.
Poczęła się szamotać, podobnie jak ja w wiadomej sytuacji w Paryżu. Aksamit peleryny i jedwabna suknia zaszeleściły w zetknięciu z moją koszulą.
Prędko zwolniłem uścisk.
– Wiedziałaś, że nie wezwę policji. Czemuś wobec tego, pani, uciekała?
– Bo lubię popatrzeć, jak pan biegasz. Gdy cię kapelusz nie hamuje, monsieur, zręczny doprawdy z ciebie ścigacz – to rzekłszy, figlarnie mi odgarnęła włosy…
Niby w obłędzie jakimś, zerwałem się na równe nogi. – Na miłość boską! – wykrzyknąłem, patrząc przed siebie na ulicę.
– I tyle? – Bonjour się roześmiała.
Na poboczu drogi, w ukryciu, stał niewielki pojazd. Przy nim zaś Hattie Blum, nad wyraz spokojna. Nie miałem pojęcia, kiedy przyjechała, ani co myśleć sobie może na ten widok.
– Quentin – rzekła do mnie, pomału robiąc krok do przodu. – Uprosiłam stajennego, żeby mnie tu zabrał. Udało mi się wyrwać z domu parokrotnie, lecz teraz dopiero cię zastaję.
– Często bowiem wychodzę – odparłem bezsensownie.
– Sądziłam, że po zmroku będzie nam dane widzieć się bez świadków – to mówiąc, zerknęła na Bonjour, która dopiero w tej chwili powstała z chłodnej murawy. – Któż to taki, Quentinie…?
– Bon… – nie skończyłem, boby to mogła odebrać jako osobliwy dowcip. – Znajoma mnie z Paryża odwiedziła.
– Poznałeś tę młodą damę w Paryżu i ona ci wizytę składa?
– Nie mnie właściwie, Hattie – zaprotestowałem.
– A więc się jednak kochasz, monsieur Quentin, piękna ona! – Bonjour do tyłu odrzuciła głowę i tak się pochyliła, jakby podziwiała świeży miot jakichś kociąt.
Hattie się na to wzdrygnęła i szczelniej otuliła szalem.
– Ciekawam, jak kwestię istotną był wyłuszczył? – Bonjour spytała Hattie.
– Opamiętaj się, Bonjour! – gdy się obróciłem, żeby ją upomnieć, Hattie wskoczyła do powozu i nakazała woźnicy, aby ruszał. – Hattie, poczekaj! – zawołałem.