Uniesieniem batów handlarz czarnymi i jego poplecznicy ostrzegli kłębiący się tłum, żeby im nie opóźniał tempa. Jakiś człowiek wspiąwszy się do okna omnibusu, przywarł tam, nawołując żonę, której nie mógł dojrzeć. Ta w końcu się zdołała przepchać jakoś ku szybie.
Slatter, który to bacznie obserwował, przygnał na koniu z drugiej strony.
– Dosyć! – krzyknął do mężczyzny.
Tamten go jednak lekceważąc niewiastę ukochaną zaczął tulić.
Zbity przez Slattera laską po plecach i po brzuchu, zwinął się na ziemi z bólu.
– Z drogi mi zejdź, psie nędzny, zanim cię aresztować każę! A wiesz nadto dobrze, jak by się to skończyło!
Cofając się, Slatter spojrzał w mym kierunku, a raczej – na młodzieńca czarnego przy mym boku.
– Kto to? – spytał z powagą i ku nam się przybliżył. Laskę swą w Newmana wycelował.
Młodziak zatrząsł się potwornie, chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł w żaden sposób. Byłem pewien, że Slatter zacznie go okładać laską, lecz stało się inaczej.
Dotknął wpierw laską ust młodzieńca i powiódł po jego ciele, jakby w szkole medycznej wykładając.
– Czarnuch niezgorszy z ciebie, co? Gęba nieskalana, zęby w zacnym stanie, no i do tego jeszcze żadnych kości przetrąconych. Byłbyś świetnym woźnicą, o zakład idę, lub też może kelnerem, jeśliś tylko uważny i poczciwy. – To rzekłszy, do mnie się tak zwrócił: – Sprzedać bym go mógł, przyjacielu, za najmniej sześćset dolarów, lecz z prowizją stosowną dla siebie, co ty na to?
– Nie jestem właścicielem – odparłem. – Ani on na sprzedaż.
– Czyżby to twój dzieciak z nieprawego łoża? – spytał ironicznie.
– Zwę się Quentin Clark i jestem tutejszym adwokatem. A młodzian, co go pan widzisz, został już wyzwolony.
– Wolność mi gwarantują, panie – odważył się rzec szeptem Newman.
– Hę? – konia swego nawróciwszy, Slatter znów nań spoglądał. – Zobaczmy, wobec tego, twe papiery.
Newman, który rankiem otrzymał wszelkie konieczne dokumenty, zaczął się jąkać z przerażenia.
– No, dawaj – Slatter dźgnął go między barki.
– Dajże mu pan spokój – zawołałem. – Z mej ręki został uwolniony. A wolność od ciebie wyżej ceni, bo zaznał, co to niewola!
Slatter już się zamierzał, aby młodziaka zdzielić mocniej, gdy laskę uniósłszy, stanowczo powstrzymałem ruchy jego.
– Mój panie – wykrzyknąłem – skoroś aż tak papierów chłopca ciekaw, to masz zapewne władzę, by sprawdzić wszelkich własnych niewolników, czy oni także na sprzedaż idą zgodnie z wymogami prawa!
Drab posłał mi w odpowiedzi ciemny uśmiech. I grzecznie, bez słowa konia udami szturchając, dopędził ciąg swych pojazdów, które się ku portowi kierowały. Newman ciężko dyszał.
– Czemuś papierów nie pokazał? – zapytałem stanowczo. – Wszak masz je przy sobie?
Młodzian mi na to wskazał swój znoszony kapelusz, na znak, iż ma je tam zaszyte w rondzie. Później się od niego dowiedziałem, że wielu handlarzy, takich jak Slatter, świadectw się wolności domagając, zaraz – ledwie je w ręce pochwyci – niszczy owe dokumenty w pół sekundy. Następnie ukrywali oni owych legalnie uwolnionych, aby dokonać ich sprzedaży, na mocy prawa naturalnie, do innego stanu, nim się ktoś zdołał domyślić przestępstwa.
19
Natychmiast muszę o coś spytać, monsieur Duponte. Zwróciłem się doń tak przy jednej z wielu cichych – od czasu pewnego – kolacji w jadalni „Glen Elizy” wspólnie spożywanych. Duponte przytaknął, więc podjąłem:
– Jeśli się Baronowi uda wygłosić wykład o śmierci Poego, możliwe, że nieodwołalnie zatruje wówczas prawdę owej kwestii. Czy nie byłoby słuszne, gdy do przemowy swej przystąpi, abym go jakimś zamieszaniem na zewnątrz wywołał, pan zaś wtedy mógłbyś miejsce jego zająć i odsłonić całą prawdę zgromadzonym!
– Nie ma mowy, monsieur – odparł Duponte kategorycznym tonem. – Nic podobnego czynić nie będziemy. Rzecz bardziej jest złożona, niż ci się to wydaje.
Ze smutkiem skinąłem głową i więcej już w ów wieczór nie tknąłem choćby okruszyny. Poddany mej próbie, Duponte się nie sprawdził, nadal zachowując niezmącone milczenie.
W najwyższym stopniu poirytowany, odprawiłem z kwitkiem wspomnianych dwu jegomości, którzy się zajmowali inwestycjami mego ojca i akurat do drzwi zapukali; żadną miarą nie umiałbym teraz się skupić nad rocznym rozliczeniem czy innymi rachunkami.
Pochłaniał mnie bowiem bez reszty Skradziony list Poego i nad ową historią zadumałem się tak tęsknie. Oto jak C. Auguste Dupin odkrył sekretne położenie pisma skradzionego przez ministra D.: papier ów w sposób nader zręczny schowano, umieszczając go na oczach wszystkich, na widoku. I właśnie codzienność kryjówki lekceważył każdy, z wyjątkiem jednego człowieka. Detektyw każe wynajętemu człowiekowi wystrzelić na ulicy z muszkietu, co wzbudza ogólne zamieszanie. W tym czasie Dupin zabiera list, na jego miejscu kładąc falsyfikat.
Nie bez kozery to przytaczam. C. Auguste Dupin ufa przyjacielowi, a na dodatek jeszcze jego wiara w działania wiernego pomocnika wzrasta w miarę rozwoju zdarzeń opisanych przez Poego w wiadomej trylogii.
Niemniej Auguste Duponte, mój towarzysz ostatecznie, zdawał się nie dostrzegać mojej roli w swoich akcjach, lekceważąc liczne me pomysły i sugestie, czy to szło o wypytanie Henry Reynoldsa, kiedy mnie wyszydził, czy też o koncept najświeższy z wykładem Barona powiązany. Tymczasem Baron Dupin, czegokolwiek by się tylko tknął, bez przerwy z chęcią najmował sobie nowych popleczników!
Należy tu również wspomnieć ów niezwykły dar Barona, który mu umożliwiał przyjmowanie cudzej formy. Dupin przez Poego stworzony korzysta z zielono barwionych okularów, by okpić ministra D., swego znakomitego przeciwnika w Skradzionym liście.
A Baron Dupin – adwokat? W ostatnich dniach zacząłem w owej trylogii podkreślać sobie pewne wiersze. Z uważnej lektury Tajemnicy Marii Roget czytelnik wywnioskuje, iż C. Auguste Dupin znał się na prawie znakomicie. Zaiste, jak Baron Dupin.
Prócz tego ów inicjał, dla niewprawnego oka bez znaczenia: C. Auguste Dupin. C. Dupin. Czyż to się nie kojarzy z Claude’em Dupin? Wszak genialna postać detektywa w drugiej z opowieści określona zostaje szlachetnym tytułem „kawalera”…! Kawaler C. Auguste Dupin brzmi niby Baron C. Dupin, czyż nie tak?
„Tak, ale Baron Dupin chłodno przekłada wszystko na pieniądze…” – rzekłem sobie. I cóż się również tutaj okazuje? Że C. Auguste Dupin we wszystkich trzech historiach czerpie – i to umyślnie – materialne zyski ze swoich umiejętności oraz działań!!!
Powróćmy jednak do naszej opowieści. Oto Baron Claude Dupin spotyka się ze Snodgrassem, śmiało zaprzeczając, iżby Poe miał odejść w występku podłym unurzany. Tymczasem tego dnia w „Glen Elizie” Auguste Duponte stwierdza, iż jest to insynuacja wielce prawdopodobna! Jego nonszalancka uwaga o pijaństwie poety wracała mi w myślach bez końca niczym echo, aż wreszcie się dałem opanować goryczy i żalowi. „Nigdy podobnej sugestii nie wysuwałem”…
Zezwoliłem owym nasionom zakiełkować – a może Baron Dupin w istocie Dupinem jest prawdziwym? Bo czy zmyślnego kawalarza, co mnie i dręczył, i ekscytował zarazem, przypadkiem tak Edgar Poe by nie polubił? Wszak w liście do mnie skierowanym pisarz podał, że historie o Dupinie są pomysłowe nie tylko przez wzgląd na metodę, lecz dociekań „aurę”. Czyż Baron nie pojmował znaczenia wyglądu, pozyskując sobie popleczników, gdy zaś Duponte wiecznie się chciał alienować, ignorując swoje otoczenie? Nagle odczułem ulgę nienazwaną. Wszelkie me kalkulacje okazały się błędne.