Выбрать главу

Choć noc już była późna, gdy to wszystko sobie uzmysłowiłem, bezgłośnie zszedłem na dół i się wykradłem z „Glen Elizy”. Pół godziny później dotarłszy do kwatery Barona w hotelu, stanąłem przed jego drzwiami. Oddech miałem głęboki, zbyt głęboki… pobrzmiewający myślą mą obłędną. Wyczerpany i w chaosie lęku doń zapukałem. Po drugiej stronie dał się słyszeć szelest.

– Być może jestem w błędzie – rzekłem z cicha. – Na słowo i na chwilę tylko proszę – wkoło się rozglądnąłem, by sprawdzić, czy mnie ktoś nie śledzi.

Gdy drzwi się uchyliły, uczyniłem krok naprzód, świadomy, iż niedługo mi przyjdzie się tłumaczyć.

– Baronie, błagam pana! Musimy porozmawiać jak najprędzej! Sądzę… Ja… Wiem, że to pan.

20

„Baronie”! Czy tu się zatrzymał jakiś baron, doprawdy? Na progu stanął człowiek o gęstej brodzie, w pidżamie i pantoflach, świecą przestrzeń sobie rozjaśniając.

– Więc tu nie mieszka Baron Dupin?

– Nic mi o nim nie wiadomo! – odparł zawiedziony jegomość, tak zerkając za siebie, jakby się tam w pościeli krył nie dostrzeżony uprzednio arystokrata. – Lecz myśmy dopiero z Filadelfii dziś po południu tu zjechali.

Prośbę o wybaczenie wybąkawszy, pędem wybiegłem przez hol na ulicę. Baron znów się gdzieś przeprowadził, mnie zaś, od pomieszania, fakt ów widocznie zdążył umknąć. Ledwie hotel opuściłem, od razu mnie ogarnęły najrozmaitsze, sprzeczne myśli. Natychmiast też poczułem wzrok cudzy na swym karku, więc i w pół sekundy musiałem kroku zwolnić. Nie było to bynajmniej tylko przywidzenie. Murzyn przystojny, którego dostrzegłem wcześniej, podążał za mną – a teraz się zatrzymał przy ulicznej lampie, z dłońmi głęboko w kieszeniach schowanymi. A może nie…? Pozostał w smudze światła jeden moment, po czym zniknął bez śladu. Skręcając w bok, stwierdziłem, iż to któryś z dwu mężczyzn w staromodnym przyodziewku, śledzących Barona. Serce mi jak młot zabiło na myśl, że jestem otoczony. Pospiesznie więc odszedłem stamtąd, niemal na oślep powóz łapiąc, aby do „Glen Elizy” z powrotem zostać odwiezionym.

Po bezsennej nocy, gdy wizje Duponte’a i Barona mieszały mi się w wyobraźni z uroczym śmiechem Hattie – rano dom mój odwiedził posłaniec z listem od wspomnianego już bibliotekarza. Pismem dotyczącym jegomościa, który mu wręczył owe z Poem związane artykuły, czyli: pierwsze wskazanie, iż Dupin prawdziwy istnieje. Poczciwiec nie tylko pamiętał, lecz nawet widział owego człowieka, no i przy tej okazji poprosił go o wizytówkę, aby mi ją móc przekazać.

Artykuły podał niejaki John Benson, którego imię jednak nic mi nie mówiło. Karta wizytowa była z Richmond pierwotnie, lecz na niej ręcznie wypisano adres mieszkania w Baltimore. Czyżby ktoś chciał zatem, bym odszukał prawdziwego Dupina? Czy ktoś mógłby mieć interes w tym, ażeby go do Baltimore sprowadzić celem wyjaśnienia zagadki zgonu Poego? Czyżbym to ja właśnie został do tego wyznaczony?

Nadzieje, iż mi się rzecz wyjaśni, wydawały się nikłe. Bardziej wszak prawdopodobne było, że ów wiekowy bibliotekarz, oczywiście przy jak najlepszych swoich chęciach, pomylił sobie po prostu gościa z innym człowiekiem, przed laty dwoma na krótko napotkanym.

Wspomniałem postaci, które się ku mnie z cienia niby w noc poprzednią skradały. Przed wyjściem zaopatrzyłem się tym razem w rewolwer, broń, którą mój ojciec trzymał w skrzyni na okoliczność wypadów w interesach do mniej cywilizowanych krajów handlujących z Baltimore. Umieściwszy go w kieszeni płaszcza, ruszyłem pod ów adres podany na karcie wizytowej Bensona.

Przechodząc Baltimore Street, ujrzałem w pewnej odległości Hattie – przed sklepem z modną odzieżą. Bez przekonania gest w jej stronę uczyniłem, nie wiedząc, czy w jednej chwili odejść zechce – udać, iż mnie nie dostrzega.

Ona wszakże przybiegła i mnie serdecznie przytuliła. Mimo iż jej czułości wielce byłem uległy, a i radości niesłychanej na jej widok – to zaraz z lękiem i bólem przypomniałem sobie, że przecież by mogła przypadkowo otrzeć się o pistolet w mej kieszeni, na nowo popadając w wątpliwość co do mych zamiarów. Hattie się odsunęła równie prędko, jak ku mnie przywarła, jak gdyby w obawie przed szpiegiem gdzieś ukrytym.

– Kochana – rzekłem do niej – czy postać ma cię nie zraża…?

– Ależ, Quentinie, czuję, żeś ty sobie znalazł inne światy, doświadczenia, które poza nasze wspólne wykraczają.

– Nie wiesz, co to za jedna! Złodziejka, włamywaczka, uwierz, błagam! Trzeba się nam rozmówić gdzieś w spokoju!

Gdy ująłem ją pod ramię, lekko mi się wymknęła.

– Za późno, już za późno. Nocy owej odwiedziłam „Glen Elizę” tylko po to, by wyjaśnić… Mówiłam przecież, Quentinie, iż wszystko jest inaczej…

To wszak niepodobna!

– Hattie, w słusznej sprawie działam. Lecz niebawem wszystko już wróci do normy.

– Ciotka mi nie zezwala wypowiadać twego imienia, no i wszystkim znajomym też zabroniła wspominać chociażby nasze zaręczyny…

– Na pewno bez trudu da się ją przekonać… Czy to, co mi doniosła, iżbyś się z kim miała związać… prawdą może było?

Hattie schyliła głowę.

– Inny mi jest, Quentinie, przyrzeczony.

– Czy aby nie z tego powodu, coś widziała pod „Glen Elizą”…?

Odmownie pokręciła głową, z oblicza zaś jej nieruchomego nic nie udało się wyczytać.

– Kto taki?

Odpowiedź wyłoniła się niespodzianie…

Pod postacią Petera, który wyszedł z głębi sklepu, odliczając monety podane przez sprzedawczynię, a na mój widok odwrócił się stropiony.

– Peter?! – zakrzyknąłem. – Niemożliwe. Moment spoglądał na mnie niewidzącym wzrokiem.

– A witaj, Quentin.

– Zaręczyłaś się więc… z Peterem! – szepnąłem Hattie do ucha tak, by on nic nie dosłyszał. – Kochanie, powiedz mi tylko, proszę, czyś jest szczęśliwa? Muszę się dowiedzieć…

Po chwili raźno przytaknęła, wyciągając ku mnie dłoń.

– Pomówmy, Quentin, razem wszyscy – zaproponował Peter.

Lecz mnie się nie chciało czekać. Pospiesznie ruszyłem, w biegu muskając rondo kapelusza ledwie. I marząc, by oboje jakimś cudem znikli mi z oczu.

– Quentin, dajże pokój! – wołał Peter.

Zrazu ruszył w ślad za mną, lecz prędko się poddał, widząc, że się nie zatrzymam, lub może spostrzegłszy błyski gniewu w moich oczach.

Pod wpływem odkrycia doniosłej wagi byłbym zapomniał, że w kieszeni mego stroju kryje się rewolwer. Po drodze do Bensona pokonałem mnóstwo najświetniejszych ulic oraz domostw Baltimore.

Wyjaśniwszy, że jestem nieznajomy dla pana domu, a mam do omówienia pewną drobną sprawę, przeprosiłem jednocześnie, że nie posiadam listu polecającego. Usiadłem w salonie na kanapie, którą wskazał mi ciemnoskóry sługa. Ściany pomieszczenia, o wystroju oszczędniejszym, niż to nakazywała dzisiejsza moda, wyklejone były tapetą we wzór orientalny i ozdobione kilkoma zaledwie niewielkich rozmiarów sylwetkami; jedyny tu wielki portret, wiszący tuż ponad sofą, z początku w ogóle nie zwrócił mej uwagi.

Nie wiem, czy w pojęciu nauki da się za pomocą zmysłów wyczuć na sobie wzrok postaci z malowidła, kiedy jednak oczekiwałem gospodarza, ogarnęło mnie doznanie tak osobliwe, iż musiałem czym prędzej spojrzeć za siebie. Obraz rozświetlało jasno kilka lamp umieszczonych w pokoju. Zerwałem się na nogi, by napotkać wzrok tamtego. Twarz krągłą miał i znużoną, lecz nadal, za sprawą idei jakichś zamierzchłych, pełną życia. Oczy zaś… Ale gdzieżby! Znękany wysiłkiem ostatnich dni, dałem się tylko zwieść ułudzie. Oblicze tutaj przede mną wydawało się znacznie starsze, włosy srebrzystszą miały barwę, a podbródek budowę masywną, podczas gdy jego broda była wszakże mizerna i niemal spiczasta. A jednak oczy owe!!! Jak gdyby je przesadzono z mrocznych orbit Upiora, człowieka, który mnie w myśli wiecznie prześladował, upominając, abym się nie mieszał w cudze sprawy – a który bodaj w pół sekundy natchnął mnie do owych poszukiwań, co aż tu dobiegły. Choć prędko się otrząsnąłem z chorego urojenia, niepokój pewien wkradł się w moją duszę. By skrócić czas oczekiwania, rozważałem, jak nikłe w istocie nadzieje wiążę z obecną wizytą, dając się prawie dusić oficjalnie urządzonemu salonowi. Wreszcie postanowiłem zostawić kartę wizytową i natychmiast wrócić do mej „Glen Elizy”.