I histerycznym gestem dłoni wskazała Francuza, co niemalże zwisał – ponad barierą przechylony – sto osiemdziesiąt jardów od podłoża. Twarz mu całkiem pobladła, gdy na galerii krzyki wybuchły tu i ówdzie. Zwiedzający, by mu pomocy udzielić, tak ciasnym go otoczyli kręgiem, iż mało brakowało, a byłby wyleciał pod ich naporem silnym. W tej samej zaś chwili goście, którzy rzucili się z dołu widokiem ludzkiej tragedii pokuszeni, drugiego z moich prześladowców, któremu się zaledwie udało wędrówkę w dół rozpocząć, z powrotem na galerię zapędzili.
– Mademoiselle, to genialne! Otwórzże drzwi zaraz, jeśli łaska!
Bonjour na schody weszła i wkrótce posłyszałem chrzęst unoszonej sztaby. Rozradowany, pchnąłem drzwi, by oswobodzicielce podziękować; niewieście jedynej może, której nie byłem obojętny.
Próg przestąpiwszy, Bonjour pistoletem mi drobnym pogroziła:
– Ze mną się teraz udasz, monsieur.
Po drodze nie rzekła choćby słowa. Przed hotelem Barnuma dopiero mi ręce i nogi rozwiązała, po czym mnie bezszelestnie, chyłkiem, powiodła do kwater zajmowanych tam razem z Baronem. I on, ma się rozumieć, też nas oczekiwał.
– Z nimi współpracował, w komitywie wielkiej – oznajmiła najpierw. – Rozdzieliłam ich wprawdzie, acz się może zdążyli między sobą porozumieć.
– Z kim? – zapytałem w konfuzji. – Z dwoma łajdakami wiadomymi? W życiu bym się nie poważył na coś podobnego!
– Wspólnie się i prędziutko do wnętrza monumentu wkradli.
– Oni mnie, mademoiselle, zaczepili! A tyś ocaliła!
– Nie tego pragnęłam, monsieur! – zapewniła. – Może Duponte ich także na postronku wodzi…
Baron wykazywał jakieś poirytowanie.
– Zostaw nas, miła moja, proszę.
Patrząc z politowaniem na mnie, Bonjour opuściła izbę. Baron uniósł kieliszek napoju chłodzącego z sherry.
– Zdecydowanie zbyt mało alkoholu w proporcji do wody tutaj nalewają. No, ale chociaż łóżka z baldachimem mamy, a to przecież w Ameryce zbytek wielki, prawda? Ty się zaś mademoiselle nie przejmuj. Sądzi, że mi podległa, bom ją uratował, gdy się rzecz w istocie ma zgoła na odwrót. Jakby mnie chciała kiedyś zostawić lub gdyby się jej coś stało, padłbym trupem chyba. Doceń kunszt jej zatem, bo jest tego warta.
Na biurku spostrzegłem pokaźną stertę notatek.
– Patrz – rzekł Baron z dumnym, lecz chytrym uśmiechem, widząc mą ciekawość. – Oto wszelkie odpowiedzi, których, bracie drogi, poszukujesz, czarno na białym zapisane. Odczyt mój niegotowy, jak się domyślasz pewnie, ale już go niebawem przysposobię jak należy. Obawiam się jednakowoż – tu schylił głowę ku mnie – że mi wpierw trzeba będzie przed okiem niepowołanym strzec owych rozmaitych skarbów. No, ale kimże oni? Ci, coś z nimi został przyłapany? Czemuż to z tobą i Duponte’em współdziałają?
– Baronie – odparłem rozeźlony – nie znam ich, poznać nie zamierzam ani też w żadnym razie się z nimi nie związałem.
– Lecz ich widujesz często, jak i ja spotykam – stwierdził Baron wyniośle. – Wciąż mnie obserwują. Śmierć w ich obliczu widzę, a to niebezpieczne. Niechybnie ich też widziałeś, sam się na przeszpiegi za mną wybierając…?
Usta ledwo otwarłem, gdy mi odebrał szansę odpowiedzi.
– O, tak – rzekł, milczenie me za zgodę biorąc. – Wiem, odkąd ciebie Bonjour przypadkiem na nabrzeżu napotkała, boś ją tam z uwagą poszedł śledzić. Nie sądzę, byś w takich miejscach miał zwyczaj zażywać rozrywki, pośród marnych pijaczków oraz handlarzy niewolników. A może – wybuchnął śmiechem – niejedną mi jeszcze szykujesz niespodziankę…!
– Czemuś mnie więc nie powstrzymał, monsieur?
Kieliszkiem swym poruszył, aby się napój lepiej zmieszał.
– Czyż to nie oczywiste ci się zdaje? Nie dosyć jeszcze się zadajesz ze swoim panem? Był to wyraz desperacji, moim zdaniem. Duponte, orientując się, że przegrywa, tobie nakazał za mną wszędzie ganiać. Rzecz owa jasno mi ukazała, iż się przed nim już bronić nie ma sensu. Prócz tego, ledwie zobaczyłem, co ty usiłujesz wykryć, bez trudu wówczas pojąłem, co frapuje Duponte’a nade wszystko. Bo widzisz, monsieur, kto szpieguje, ten musi zwyczajnie być śledzony.
– Skoroś pan, Baronie, taki mądry, zapewne ci od dawna wiadomo, kim są owi Francuzi, a także z czyjego działają polecenia.
Widocznie go poruszyła moja uwaga.
– Francuzi, pan powiadasz?
– Z akcentu ich i słów wnioskując, nie inaczej. Może by ci się nadali, tak jak doktor Snodgrass – chciałem do zrównania sił w rozmowie doprowadzić, wskazując, iż sam też kwestie rozwikłałem rozmaite.
– Nie takie to, obawiam się, proste, jeśli służą oni silnym ugrupowaniom z Paryża, które mnie prześladują z powodu moich spraw pieniężnych.
Wypowiedział owo zdanie w taki sposób, jakby sprawiedliwość po jego tylko i wyłącznie stała stronie – niemal mnie na jakąś chwilę w przekonaniu tym utwierdzając. Odgarnął z czoła włosy, rzadkie i teraz niby polepione.
– Widzisz więc, Quentin, brachu, jak to człowiek jest zmuszony za maskami wiecznie się chować i nigdy sobą naprawdę być nie może. A, wierz mi na słowo, i tę rolę gram wybornie! W sądzie oczy wszystkich na mnie są jedynie skupione i oponenci nawet u mnie chcą tylko prawdy szukać. I to mi odpowiada. Tak że ja łatwo komuś pola na razie nie ustąpię.
– Przecież nas dalej zwalczasz tandetnym swoim przebraniem – rzekłem mu w sprzeciwie. – Aguste Duponte’a chcesz pan naśladować!
W kącie izby ujrzałem malowidło pędzla Von Dantkera, widać ukończone dawno. Nie sposób mi się było nie zadziwić jego kunsztem; doprawdy tak wyglądał na nim model, jakby i wiernie został uchwycony, i udoskonalony na dodatek.
Baron roześmiał się jowialnie.
– Czy Duponte umiał docenić mój dowcip? – spytał. – Ot, igraszka drobna pośród rzeczy wielkiej wagi. On na noszeniu masek nie zna się ani trochę. Uważa, iż działając jawnie, bardziej się do realności zbliży. Bez maski on… i każdy nie istnieje tymczasem.
Wspomniałem owo specyficzne skrzywienie ust, które Duponte zawsze przybierał, pozując Von Dantkerowi, bo na gotowym konterfekcie dostrzec je się dało również. Uśmieszek nie jemu do końca przynależny… Czyżby detektyw jednak znał się na maskaradach? Ująwszy rzeczone malowidło, pod pachą je czym prędzej umieściłem.
– Zabieram obraz, Baronie, nie twoją on własnością przecież.
Obojętnie wzruszył ramionami.
Ja zaś kontynuowałem, w nadziei, że go choć cokolwiek sprowokuję:
– Pan wie… Pan wie zapewne… iż Duponte rozwikła tę zagadkę. Bo pierwowzorem jest Dupin.
– Sądzisz, że dla niego to istotne?
Tu się mocno zdumiałem, innej wszak repliki oczekując.
– A mówił ci Duponte przypadkiem, jakeśmy się poznali?
– Baron spojrzał na mnie z powagą. – Skądże, z pewnością nie – kiwając głową, oznajmił w zamyśleniu. – Zbyt sobą wszak pochłonięty stale… Chciałby się w centrum uwagi wiecznie znajdować, lecz sam o sobie prawić nie chce, bo go to męczy zbytnio. W Paryżu byliśmy wówczas obaj. I damę nazwiskiem Catherine Gautier oskarżono wtedy o zabójstwo, kobietę znajomkowi twemu drogą wielce.
Na myśl mi przywiodło policjanta, który w cafe paryskiej stwierdził, jakim to Duponte uległ przemianom, bo ukochaną mu za morderstwo powieszono, a on nic poradzić na to nie mógł.
– Darzył ją uczuciem Duponte, prawda?
– Nic to! I ja kochałem. No, nie patrz się tak na mnie, jakbyśmy w powiastce błahej brali teraz udział; nie tak, jak przypuszczasz, się toczyła sprawa. Bo myśmy nie walczyli o względy owej pani. Powab jej i bystrość umysłu każdego, kto ją poznał, zniewalały wszakże. Ciekawi cię, jak to możliwe, by damę tego pokroju oskarżono o zamordowanie siostry? To niedorzeczność, Quentin, bądź spokojny.