Baron tak odparował:
– Wspomnijże pan wyborny ów aksjomat prawny: super subjectum materiam - człowiek żaden w profesji tej nie może obciążony być odpowiedzialnością za poglądy oparte na faktach podanych mu przez obce osoby – Baron zbliżył się do mego krzesła. – Nie ja rzecz rozpętałem, lecz ty, monsieur, przecież. Tyś mnie wszak nakłaniał, abym się rozpatrzył w okolicznościach śmierci poety. Sam wobec siebie tylko odpowiadasz, czyś to pojąć zdolny? Wykaż się rozsądkiem, bracie drogi, może! Wszak mi uzmysłowiłeś, iż mogę odzyskać utraconą sławę. Imię moje zszargane przez krytyków najrozmaitszych, bo cień geniuszu mego okazał się zbyt wielki, by sprostać ich małości, zatem oni wszyscy w nas dzisiaj wpatrzeni gotowi najdrobniejsze przewinienie w grzech śmiertelny obrócić celem zahamowania moich działań… Doprawdy, czy ci się to z autorem tak nam bliskim nie kojarzy?
– Śmiesz się pan do Poego równać? – spytałem, nie kryjąc zniesmaczenia.
– Nie muszę, on to już uczynił bowiem. Czemuż to, według ciebie, zrobił on Dupina najznakomitszą ze swoich postaci? W geniuszu analityka upatrywał wszakże własne boskie zdolności rozumienia spraw bogom oraz ludziom niedostępnych. A na czyj rachunek? Prefekt policji, nie bohater Dupin, zdobywa zewsząd uznanie. Nawet gdy pisarze inni, w połowie nie tak jak Poe utalentowani, bogactw się dorabiali, prokurując teksty dla periodyków ilustrowanych, on do ostatniej chwili walczył z przeciwnością losu, wojował, aż go na koniec… życia pozbawiono.
– Naprawdę ci się zdaje, monsieur, że byłbyś wzorem godnym Dupina?
– Nim na nieszczęście swoje zdołałeś pan Duponte’a sobie znaleźć, zwabiony talentami, które dla własnych korzyści tylko pożytkuje – ty wzorem owym się jawiłeś, monsieur. Duponte to zwykły anarchista. Czy odkąd się panowie znacie, nie postała ci w głowie ta wątpliwość, że… – Baron zwolnił znacznie tempa. – Może tobie wiadomo, iż z innych zgoła przyczyn dałem ci pozwolenie odgrywać naszego szpiega, przyjacielu. Abyś się przekonał z pierwszej ręki, Quentin, brachu, że przepuściłeś coś w Paryżu pośród fortyfikacji, gdy postanowiłeś wybrać do współpracy jego – nie mnie jednak.
Czyżby więc Baron nakazał komuś mnie obserwować, gdy się wtedy wieczór do hotelu jego skierowałem?… Wolnemu Murzynowi, co stał w oświetleniu ulicznym?…
– Duponte wzorem jest jedynym. Do pięt mu nie sięgasz – odrzekłem.
Nie mogłem przecież dopuścić, żeby odniósł zwycięstwo duchowe, odkrywając, jak zaledwie przed paroma dniami bliski byłem zwątpienia w potęgę Auguste Duponte’a – acz chyba coś podobnego wskazało Baronowi moje oblicze.
– No cóż – odezwał się z uśmieszkiem. – Tylko Edgar A. Poe by nam mógł powiedzieć, kto mu faktycznie za pierwowzór służył. Nie uczyni tego wszakże, bo go wśród nas nie ma. Jak coś rozwiązać w istocie, kiedy rozwiązanie jest nieosiągalne? Prawdziwy Dupin o prawdzie swojej świat przekona i on na placu boju zostanie w pojedynkę.
22
Duponte zaczął mnie napawać po raz pierwszy lękiem. Kiedy się zastanawiałem, czy zdolności jego, nieskrępowane nagle, uwolnione, mogłyby się objawić jako siła niszczycielska, tak jak je wykorzystał przeciw mademoiselle Gautier. Zaraz mi przyszedł na myśl finał Złotego żuka, porywającej historii Poego o wyprawie po skarb, gdzie zawsze tak mi podpowiadała intuicja, że gdzieś tam właśnie, w triumfalnym owym zakończeniu kryje się sugestia, iż Legrand, wielki myśliciel, ma zamiar sługę i przyjaciela swego zamordować, skoro już cel wspólny został osiągnięty. Ostatnie a złowieszcze zdanie opowieści: „Kto to wie?”, przeniknęło mój umysł niczym echo.
W pamięci przywołałem pewien osobliwy wieczór z mojej bytności w Paryżu. Poszedłem otóż za Auguste Duponte’em w owe obszary miasta, przed którymi mnie madame Fouche ostrzegała, iż groźne są częstokroć nocną porą. „Krzyki twe – tak mi rzekła – policji żadnej nie sprowadzą, bo policjantów tu wielu jest z półświatkiem sprzymierzonych”. Pamiętam, jak mnie zatrzymał przedmiot dziwny na wystawie, który zdawał się poruszać jakby samoczynnie. Był to krąg sztucznych szczęk przedstawiających wszelkie możliwe stany ludzkiej jamy ustnej: jedna o dziąsłach jasnych i nieskazitelnej bieli zębach, inna znów – przegniła i zepsuta, i tak dalej. Każda się kręciła, otwierając przy tym oraz zamykając z różną prędkością, sterowana niewidzialnym mechanizmem, wielce sprytnym. Ponad szczękami zaś obracały się woskowe głowy, o obliczu bezzębnym i zapadłym lub twarzy krzepkiej i świeżej, o uzębieniu połyskliwym, zapewne naprawionym przez dentystę, co miał tam za oknem swój gabinet.
Nim się zdołałem otrząsnąć z wizji tak hipnotycznej, poczułem uścisk wokół uszu. Świat pociemniał. Kapelusz nasunięto mi na oczy, aby mnie oślepić, i ktoś od tyłu zaczajony grzebać zaczął w kieszeniach mojego palta. Wzywając pomocy krzykiem, zdołałem unieść nieco rondo kapelusza. Wtedy mi się pokazała starucha w wyświechtanych łachmanach i o poczerniałych zębach. Po próbie oślepienia mnie nakryciem głowy, cofnąwszy się krok ledwie, stanęła w miejscu, zapatrzona we mnie. Za jej wzrokiem dążąc, napotkałem spojrzenie Duponte’a, bo to on się tam ustawił kilka stóp od mej napastniczki. Ledwie ona zbiegła, z wdzięcznością się ku Duponte’owi zwróciłem. Cóż ją tak przelękło? Jeżeli nawet wiedział, nigdy się ze mną nie podzielił ową wiedzą.
Teraz przyszło mi na myśl, iż nędznej kreaturze przypomniał się Duponte z okresu minionego zapewne. Wmieszana w zbrodniczy proceder przezeń widać zniweczony… Być może brała udział w jakimś skrytobójczym planie (a ponoć w swoim czasie detektyw niejeden wykrył spisek zamachu na głowę państwa) i wskutek jego przenikliwości popadła stopniowo w dziką desperację. Nie strach fizyczny przed Duponte’em ucieczkę jej spowodował. Nimby ją powstrzymać zdołał (o ile taki mu przyświecał zamiar), mogłaby mi bez trudu zadać dziesięć ciosów prosto w serce. Nie zwinności jego się zatem obawiała, lecz uległa instynktownemu lękowi przed myślą najczystszą, przed jego geniuszem.
„Kto to wie?”
Powróciwszy do „Glen Elizy” z hotelu, gdzie Baron zamieszkiwał, zastałem Duponte’a w salonie przy dużym oknie – ze skupioną twarzą wpatrzonego w drzwi. Począłem opowiadać o wszystkim, co się mi ostatnio przydarzyło.
– Bierz pan to – przerwał Duponte, unosząc skórzaną sakwę – i pod adres zapisany tutaj zanieś. – Podał mi skrawek papieru.
– Monsieur, czemu nie chcesz słuchać, co ci opowiadam? Baron Dupin…
– Musisz zaraz iść, monsieur – rzekł mi na to. – Najwyższa bowiem pora.
Zerknąłem na ów adres, ale go nie rozpoznałem.
– Dobrze więc… A co mam powiedzieć, kiedy już tam dotrę?
– Sam się zorientujesz, bądź spokojny.
Z konfuzji wprost niebywałej umknęło mi całkowicie, iż jak na ową godzinę niebo jest stanowczo za ciemne. Gdy deszcz się wreszcie rozpadał, zbyt daleko zajść zdołałem, żeby się wrócić po parasol. Wody tak po drodze przybierało, że zmoczyłem nogi aż po kostki. Brnąłem jednak naprzód, krajem kapelusza osłaniając twarz, na ile się tylko dało.
Część dystansu wprawdzie przejechałem omnibusem, lecz i tak od wędrówki przez ulewę odzież mi cała zawilgła. W końcu przybyłem do niewielkiego biura, gdzie jakiś człowiek za biurkiem zasiadając, pochłonięty był wysyłką depeszy.